Wśród osób, z którymi ostatnio rozmawiam o podróżach, zdecydowanie przeważają ludzie, którym po drodze zdarzyły się raczej ciepłe kraje. Francja, Gruzja, a teraz Izrael, na opowieść o którym umówiłem się z Agnieszką Kledzik. Opowieść trochę inną, bo z punktu widzenia osoby, która od ponad dwudziestu lat żyje życiem reportera. Szalom!
Rozmowa ukazła się w trzecim numerze Magazynu67 (czerwiec – lipiec 2018).
Rozmawiał: Marcin Maziarz. Zdjęcia: Agnieszka Kledzik. Postprodukcja: Łukasz Januszewski.
Szalom, szalom! Izrael i Palestyna, bo to dwa różne światy, które udało mi się zobaczyć. Czy ciepłe? Na szczęście o tej porze roku – nie. Na szczęście, bo myślę, że byłaby to ciężka do zniesienia podróż. Było słonecznie, ale dało się chodzić w długich rękawach, co okazało się bardzo przydatne, kiedy poruszałyśmy się po miejscach – nazwijmy to – świętych: miejscach kultu, miejscach ważnych dla trzech największych monoteistycznych religii na świecie. No i w chustach. Chusty okazały się taką przepustką do tych światów. Do podglądania ich życia.
Mówisz „byłyśmy”. Byłaś tam z koleżanką. Dwie samotnie podróżujące kobiety nie budzą wśród ortodoksów zdziwienia?
Dwie blondynki. Nie. Byłyśmy wszędzie bardzo ciepło przyjmowane. Kaśka Maciejska – też pilanka, mieszkająca od wielu lat w Warszawie. W podróży tworzymy – wydaje mi się – udany tandem. To druga podróż, którą zorganizowałyśmy sobie totalnie na dziko: plecaki, tanie bilety lotnicze, a dalej zobaczymy co się wydarzy. I tak też nie zaplanowałyśmy pobytu w Izraelu. Wiedziałyśmy tylko, że chcemy zobaczyć Jerozolimę.
Czyli nawet nie zarezerwowałyście hotelu?
Zarezerwowałyśmy na pierwszą noc w Tel Awiwie, a potem szukałyśmy na miejscu. Tel Awiw był tylko taką noclegownią, miejscem do którego można było w miarę łatwo dojechać z lotniska w czasie szabatu. Przyleciałyśmy w sobotę, kiedy Żydzi świętują, więc komunikacja miejska nie działa. Z lotniska Ben Guriona do naszego hostelu musiałyśmy dostać się taksówką. Nie było tanio.
W czasie szabatu drogi faktycznie są puste?
Tak. Niewielu ludzi podróżuje. Bałyśmy się, że będziemy miały problem z jedzeniem. Na szczęście okazało się, że są arabskie knajpki, jest sushi, jest pizza…
Pierogi też?
Nie znalazłyśmy, ale można spokojnie przeżyć i w szabat.
Z lotniska dojechałyście do…
Do hostelu Abraham. To jest istna Wieża Babel. Ogromny budynek, mnóstwo ludzi właściwie z całego świata. Wielu przyjeżdża tylko na weekendy, na imprezy. Tel Awiw jest jedną z większych imprezowni w tej części świata. Spotykają się i mieszają tam różne kultury. Cudowne miejsce z dachem urządzonym jako taras, miejsce do koncertów. Załapałyśmy się nawet na koncert jakichś aktywistek feministycznych. Poza tym jest niedrogi i czysty.
Z tego co mówisz, Tel Awiw faktycznie jest taką mieszanką: z jednej strony wszyscy mamy przed oczami ubranych na czarno ortodoksów przemykających ulicami, a z drugiej – mówisz o zupełnie świeckim życiu, wręcz o dekadencji.
Tel Awiw jest świecki. Chłopak, który w sobotę czy w piątek zamawiał mieszkanie, nie potrafił zrozumieć, że w sobotę nie będzie działać komunikacja miejska. Ubrani na czarno ortodoksi to raczej rzadki widok. Natomiast jak się już przejedzie do oddalonej o jakieś czterdzieści pięć minut Jerozolimy, widzimy zupełnie inny świat. Jerozolima jest pięknym, nowoczesnym, czystym miastem, ale tam już widzimy religijnych Żydów. Tam nikogo takie obrazki nie dziwią.
Takie codzienne, uliczne życie Jerozolimy bardzo różni się między częścią żydowską i arabską?
Oj, bardzo. Właściwie doświadczyłyśmy tego ostatniego dnia, obserwując cenniki. Gdybyśmy miały tę wiedzę wcześniej, udałoby się nam ten pobyt zorganizować taniej.
To gdzie jest taniej?
Po stronie arabskiej. Ale, niestety, brudniej. Ale też bardziej żywiołowo. Żydzi są dość hermetyczni. Mieszkałyśmy przy jednej z głównych ulic Jerozolimy – przy Jaffa Street. Miałyśmy dziesięć minut piechotą do starego miasta. Piękna ulica. Widziałyśmy jak wieczorami myją ją wodą – naprawdę było bardzo czysto. No i spokojnie, bo tą ulicą poruszają się tylko tramwaje i piesi – nie ma samochodów. Ale kawałek dalej, gdzie rozpoczyna się dzielnica arabska, jest tłoczno, brudniej, są wszystkie te kramy – po stronie izraelskiej są raczej sklepy. No i rynek, który oferuje wszystkie przyprawy świata, różne kuchnie…
I pewnie jest głośno.
Jest głośno. Ale na końcu tego rynku, poszukując jedzenia, po zapachu trafiłyśmy do… Trudno to nawet nazwać knajpką, bo to była wnęka w kamienicy, w której zmieściły się trzy stoliki. Żadnego angielskiego menu, ale zapach był zniewalający. Okazało się, że trafiłyśmy na najlepsze miejsce w całej Jerozolimie, w którym można zjeść sabih, czyli smażone bakłażany. To jedna z lepszych rzeczy, jakie jadłam w życiu. Naprawdę coś niesamowitego. Później okazało się, że to miejsce polecają różne opracowania dla obieżyświatów.
Skoro zahaczyłaś już o temat jedzenia: jest smacznie?
Oj, smacznie. Świetny hummus, świetny falafel, ale to się może znudzić. Właśnie ten sabih był odskocznią w naszym menu. Po stronie arabskiej świetne pieczywo. No i znakomita kawa. „Kawa arabija”, czyli kawa parzona po turecku, ale nie tak jak w Polsce, tylko zalana i zagotowana z dodatkiem kardamonu. Coś wspaniałego i rzeczywiście stawia na nogi, ale trzeba przy tym wypić dużo wody, bo jest niesamowicie mocna.
Trafiłaś do żydowskiego albo arabskiego domu?
Tak. To też był przypadek, po trzech dniach spędzonych w Jerozolimie, gdzie właściwie nie mogłyśmy się „uwolnić” od tych trzech świętych miejsc, które odwiedzałyśmy właściwie non-stop – non-stop tam przesiadywałyśmy. Wzgórze Świątynne to jest trzecie co do ważności święte miejsce dla Arabów. Tam mieści się Kopuła Na Skale, czyli skała, która została zabudowana złotą kopułą. Według wierzeń z tej skały został wniebowzięty Mahomet. Zresztą na tej samej skale Abraham miał złożyć w ofierze swojego syna Izaaka. Naprzeciwko mieści się wielki meczet – Al-Aksa. Bardzo spokojne, wyciszone miejsce, turyści są tam wpuszczani tylko w określonych godzinach. Arabowie bardzo mocno pilnują tego miejsca. Jest też policja obyczajowa, która pilnuje, by pary nie chwytały się za ręce, zwraca uwagę na strój – długie spodnie i długie rękawy. Mi pan zwrócił uwagę, że moje spodnie odsłaniają kostki, ale ostatecznie mnie wpuścił – być może dlatego, że miałam na głowie chustę.
Chust nie wymagają, ale nosiłyśmy je jakoś tak z szacunku dla tych miejsc i ludzi. I rzeczywiście okazało się, że to jest taka przepustka do innego świata, bo inaczej nas traktowali. Jeden z tych policjantów obyczajowych zwracał uwagę ludziom, którzy siedzieli na placu, nas dwie zostawił. Może rzeczywiście coś w tym było.
Poniżej jest Ściana Płaczu – tak jest nazywana w Polsce, a tam jest to Ściana Zachodnia. Jedyny zachowany fragment Drugiej Świątyni Jerozolimskiej. Najświętsze miejsce judaizmu. Niesamowite. Inne w ciągu dnia, inne wieczorami. Siedziałyśmy tam godzinami. Szczególnie wieczorem. Ściana jest podzielona na dwie części: dla mężczyzn i dla kobiet. Żydówki bez problemu dopuszczały nas do niej. Tam panuje szum modlitw, taka cisza, skupienie. Są oczywiście lamenty. Zresztą trudno opanować płacz. Być może dlatego, że ludzie przychodzą tam z takimi emocjami, te emocje gromadzą się w tym miejscu. Naprawdę najpierw jest olbrzymie wzruszenie, a później spokój. Rzeczywiście można było się zapaść w sobie i zapomnieć o całym bożym świecie.
No i nieopodal trzecie najświętsze miejsce – tym razem dla chrześcijan, o które chrześcijanie różnych odłamów toczą boje: Bazylika Grobu Pańskiego, gdzie najmniej odczuwało się to skupienie. To był, niestety, jarmark, bazar. Denerwowało to, że ludzie tam jedli, rozmawiali, nudzili się czekając po kilka godzin w kolejce do Grobu Pańskiego. I to było rzeczywiście miejsce, które nie napawało spokojem duchowym. Nie po to się przychodzi do świątyni. Trochę uciekając z tego miejsca znalazłyśmy taką bardziej współczesną kapliczkę, gdzie siedziało dwóch franciszkanów i pan w historycznych szatach – ubrany jak Jezus, na boso, długie włosy – czytał Biblię. Usiadłyśmy tam sobie, ale później zostałyśmy z tego miejsca niejako wyrzucone. Poczułam bunt, bo to było jedyne miejsce, gdzie panuje spokój, a nie pozwalają nam tu siedzieć. Okazało się, że ochroniarz wplótł nas w drogę krzyżową prowadzoną przez franciszkanów. Było chyba sześciu zakonników i kilkoro wiernych, w tym my dwie. Dostałyśmy świeczki i śpiewniki po łacinie, cała reszta turystów – nie pielgrzymów – została odgrodzona, a my dostałyśmy się do tych wszystkich miejsc, które w tej świątyni są zamknięte: Golgoty, Kamienia Namaszczenia i Grobu Pańskiego. I to było niesamowite przeżycie. To już było wyciszające.
Widziałem twoje zdjęcie Ściany Płaczu z perspektywy, z której rzadko ją oglądamy. Zwykle widzimy ją z bliska, kiedy stoi przed nią jakaś ważna osobistość. Ty zrobiłaś zdjęcie z daleka. Patrząc na nie, mam wrażenie, że tam panuje absolutna cisza, zupełne skupienie.
Wieczorami – tak. Całe to miejsce jest oświetlone, ale mam wrażenie, że ono ma jakiś taki wewnętrzny blask. Być może to to, że Żydzi modlą się tam od ponad dwóch tysięcy lat. Czuć, że ta ziemia jest święta. Według Starego Testamentu, to właśnie stamtąd Bóg zebrał glinę, by ulepić Adama.
Rozróżniłaś przed chwilą pielgrzymów i turystów. Z twoich obserwacji: Jerozolima jest bardziej celem turystycznym niż pielgrzymkowym?
Te dwa pojęcia mieszają się ze sobą. Pielgrzymi nie zachowują się już tak jak kiedyś. Kiedy wchodziłyśmy do Świątyni Grobu Pańskiego, obu nam przyszło na myśl to samo: nowotestamentowa opowieść o tym, jak Chrystus wyrzucił kupców ze świątyni. Tego nie ma pod Ścianą Płaczu. Zaobserwowałyśmy coś jeszcze: mieszają się tam różne odłamy chrześcijaństwa, ale są też Hindusi. Hinduski przy Kamieniu Namaszczenia ściągały chusty z głów i wycierały ten kamień. Podobnie zachowywały się kobiety prawosławne. Ale spotkaliśmy też wycieczkę z Polski – wyciągnęli kanapki i magnesy na lodówkę. I to było szokujące. Widziałyśmy też grupę chórzystów z Mołdawii. Pięknie śpiewali w pobliżu Grobu Pańskiego. Nikt się przy nich nie zatrzymał. I takich smutnych historii było więcej.
To przejdźmy do historii weselszych. Zakładam, że pojechałyście nie tylko odwiedzać miejsca kultu religijnego, ale też obejrzeć trochę świata.
Nad Morzem Martwym byłyśmy może godzinę – więcej nie warto. Aż godzinę, tylko dlatego, że się kąpałyśmy na zmianę.
Dlaczego nie warto?
Plaża jest bardzo specyficzna: gliniasta, brudna ziemia. W wodzie można przebywać maksymalnie dziesięć minut, bo po tym czasie wszystko zaczyna piec. Szału nie ma, ale mamy to doświadczenie. Pewnie już tam nie wrócimy, ale widziałyśmy. Tak samo jak mury Jerycha, czyli najstarszego miasta. Oglądania, zwiedzania może piętnaście minut, ale zaliczone – też przez przypadek. I tu właśnie zaczyna się nasza palestyńska przygoda, bo po trzech dniach spędzonych w Jerozolimie, chciałyśmy pójść w inne miejsce kultu – do Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem.
Betlejem leży na Zachodnim Brzegu Jordanu, jest po stronie palestyńskiej. Bez problemu można dojechać, ale nie z dworca głównego, bo tam nikt o tym nie słyszał, tylko z dworca przeznaczonego dla ludności arabskiej. Autobus jedzie bardzo szybko – to jest zaledwie dziesięć kilometrów. Z wydostaniem się jest problem, bo trzeba przejść przez izraelskie checkpointy. My zostałyśmy odwiezione na ten łagodniejszy. Wszystko poszło dość sprawnie, ale z opowieści wiemy, że bywa tam różnie.
W Betlejem wynajęłyśmy mieszkanie w prywatnym domu. Wynajęła je nam Rosjanka, która wyszła za mąż za Palestyńczyka. Mieszkanie miało wyjście na dach, co okazało się fajnym rozwiązaniem – oglądałam stamtąd wschód słońca. Kaśka nie wstała, ja się poświęciłam, żeby zrobić kilka zdjęć. I nie żałuję.
Wschód słońca tam wygląda inaczej niż w Polsce?
Widziałam wschód słońca nad Stajenką, czyli nad wieżą Bazyliki Narodzenia Pańskiego. Taka olbrzymia cisza… Byłam zachwycona tym górskim krajobrazem, osiedlami wklejonymi w taką surową – mimo wszystko – ziemię.
Jak Polacy są przyjmowani na Zachodnim Brzegu?
Wszyscy zapewniają, że bardzo nas lubią, ale ja mam wątpliwości, dlatego że Polacy niewiele wydają i niewielu ich się pojawia w miejscach, gdzie można coś kupić. A ci ludzie utrzymują się dzięki turystom. Tam właściwie nie ma nic. Dla nich błogosławieństwem było pojawienie się Banksy’ego, który swoimi graficznymi manifestami zwrócił uwagę na problem odgradzania się Izraela od Palestyny wysokim murem zakończonym drutem kolczastym. Teraz tak naprawdę daje tym ludziom pracę. Graffiti z murów pojawia się na koszulkach, kartkach, torbach i widać, że wiele rodzin z tego się utrzymuje. Starałyśmy się chociaż w ten sposób tym ludziom pomóc.
Odrębnym przeżyciem była wizyta w Bazylice Narodzenia Pańskiego, gdzie tym razem bardzo niefajnie zachowywali się Hindusi. Każdy musiał zrobić sobie selfie. Prawie się pobili, aż musiał interweniować policjant. I tam też znalazłyśmy spokojną kaplicę, i znów trafiłyśmy na nabożeństwo prowadzone przez franciszkanów…
I znowu wyrzuciła was ochrona…
Nie, nie. Zostałyśmy wciągnięte – tym razem w adorację tego miejsca. Takie cuda nam się zdarzały. Dziś, tutaj to trochę dziwnie wygląda, ale tam, wtedy było dla nas zupełnie naturalne. Znowu sześciu zakonników, trzy zakonnice, trzech mężczyzn świeckich i my dwie.
I znowu chusty się przydały?
Absolutnie tak. Zrobiłam tam coś niefajnego: usiłowałam nagrać film. Miałam poczucie winy, że nie powinnam, bo to jest tak podniosła rzecz. Film się nie udał, więc chyba Opatrzność czuwała, żeby to nie wyszło. Ale rzeczywiście, jeżeli można przebywać w tych miejscach, w takim skupieniu i z taką oprawą, to dużo to daje.
Po tym doświadczeniu wybrałyśmy się na spacer, żeby odnaleźć grób Racheli. Również po to, żeby zobaczyć mury, ale tak naprawdę naszym celem był grób Racheli – żony Jakuba, kobiety, która dała początek obu narodom: izraelskiemu i arabskiemu. I go nie znalazłyśmy. Potem dowiedziałyśmy się dlaczego.
Dlaczego?
Wracając z muru, który zrobił na nas wstrząsające wrażenie… Jeszcze zachodziło słońce, ta surowość, ten przekaz, który jest na murach, te hasła, historie ludzi, których Izraelici niefajnie traktują… Przemierzałyśmy to miejsce w ciszy, próbując fotografować. Wracając, zobaczyłam dzieci bawiące się na takim obleśnym podwórku – pod częścią muru. Usiłowałam je sfotografować ukradkiem. A one zeszły na dół. Jak zobaczyły, że mam aparat, dosłownie mnie obsiadły. Podawały ręce, cieszyły się, dotykały. Próbowałam z nimi rozmawiać – one po arabsku, ja, oczywiście, po polsku. Mieliśmy zabawę i nagle przyszedł starszy, otyły mężczyzna. Myślę sobie: cholera, będą problemy. A on ustawił te dzieci na murze i kazał im pozować, żebym mogła spokojnie zrobić zdjęcia. A potem powiedział: chodź za mną. Dzieci wzięły mnie za ręce i zaczęły prowadzić. Wtedy Kaśka się ocknęła: dokąd idziesz, co ty robisz? Mówię: nie wiem, mamy tam iść. Dzień wcześniej Kaśka miała takie marzenie, żeby spróbować domowej kuchni i zobaczyć jak mieszkają prawdziwi ludzie…
I zobaczyłyśmy. Dostałyśmy herbatę i jakieś pierożki w żółtym sosie. Ja się wykpiłam – mam nadzieję, że ich nie uraziłam, że zrozumieli, że nie jem mięsa. Kaśka musiała spróbować, mówiła, że były bardzo dziwne w smaku, ale zjadła. Ci ludzie, nie mówiąc po angielsku, usiłowali opowiedzieć o sobie. O tym, że żyją w okupowanym państwie, że w zasadzie nic nie mogą, że nie ma pracy, że jest bieda. Jedna z dziewczynek – pięciolatka – potrafiła stanąć na głowie i jej dziadek z dumą powiedział, że nauczyła się tego w szkole. Nie wszystkie dzieci chodzą do szkoły. Edukacja leży. Przyniesiono mi kilkumiesięczne dziecko na ręce. I powiedzieli: opowiedzcie o nas światu, bo świat wierzy Izraelowi a nie nam. A my żyjemy jak w czasie wojny. Nam zrobili tu getto.
Naszymi gospodarzami byli Issa i Samira. Zwróciłam uwagę, że „Issa” to po arabsku „Jezus”. Mówię: masz tak samo na imię jak Jezus. A on mówi: tak. A wiesz, tu, dwa metry od nas, jest grób Racheli. A ja mówię: nie mogłyśmy tam trafić. Issa: bo jest za murem. Nie mamy do niego dostępu. Jedno z miejsc istotnych dla obu kultur i religii, zostało od jednej z nich oddzielone. I to jest strasznie przykre. To było chyba najbardziej emocjonalne spotkanie, jakie tam przeżyłyśmy. Oni wegetują. Edukacja leży, ekonomia leży i trudno się dziwić też temu, co tam się dzieje. To, że Hezbollah ma taką łatwą pożywkę, bo ci ludzie nie mają nic do stracenia.
Wychodząc z gościny od Issy i Samiry, wstąpiłyśmy do sklepu, który żyje z Banksy’ego. Prowadzą go dwaj chłopacy – tacy rośli, muskularni. I jak wyszli turyści, mówią: poczekajcie, poczekajcie. Dali nam spraye, żebyśmy mogły pobazgrać po tym murze jakieś hasła anty. Gdy kończyłyśmy pisać, niedaleko, po drugiej stronie muru, coś wybuchło dwa razy. Chłopacy tylko spojrzeli na nas i jeden rzucił hasło: do samochodu, natychmiast. Spojrzałyśmy sobie w oczy, jemu w oczy i uznałyśmy, że tak. Zamknęli sklep i zawieźli nas do naszego miejsca. Po drodze jeden z nich zaproponował, że zabierze nas nad Morze Martwe i do Jerycha za taką i taką cenę. To było trochę drożej, niż gdybyśmy miały się włóczyć autobusami, ale dużo taniej niż taksówką. Sprawdziłyśmy go na portalach społecznościowych, okazało się, że faktycznie tym też się zajmuje, i tak następnego dnia wyruszyłyśmy z Moodim w podróż. Okazało się, że z Betlejem wyjechałyśmy w samą porę, bo tego dnia obchodzony był tam dzień uchodźcy, były protesty Palestyńczyków i armia izraelska rozgoniła protestujących gazem łzawiącym. Nikt nie zginął. Na Zachodnim Brzegu jest dużo spokojniej niż w Strefie Gazy, niemniej jednak te napięcia widać. I słychać nocne strzały. Ci ludzie są do tego – niestety – przyzwyczajeni.
Moodi tłumaczył nam po drodze, jaka jest różnica między Izraelitami i Palestyńczykami: że Izraelici walczą o życie. Pokazywał nam osiedla osadników odgrodzone od świata. I mówi dalej: a my walczymy o śmierć. On mieszka dziesięć kilometrów od Jerozolimy i nigdy jej nie widział. I nie wie czy zobaczy, bo może nigdy nie dostanie wizy. A jeżeli dostanie, to pewnie dopiero jak się ustatkuje, będzie miał rodzinę i osiągnie jakiś tam wiek. Oni żyją w getcie.
Co to znaczy, że walczą o śmierć?
Że nie mają nic do stracenia. Że śmierć jest lepsza niż to co mają tutaj. Tutaj wegetują, i w zasadzie im nie zależy. Oni nie mają broni. W Strefie Gazy szli na armię z kamieniami. Nawet świat arabski ich nie wspiera. Może dobrze, bo już tam jest krwawo. Ale… To jest bardzo złożony problem, bo tak naprawdę to wygląda jak bratobójcza walka. Oni są podobni. W samej Jerozolimie wydawałoby się, że nawet żyją w swego rodzaju symbiozie. Ale to wszystko jest takie jakieś na pozór. Ta ziemia historycznie należała do jednych i drugich. To też nie jest tak, że Państwo Izrael coś im odebrało. Ale nie potrafią się dogadać. To co teraz robi Izrael, izolując ich, też nikomu nie służy, bo pogłębianie przepaści ekonomicznej, czy edukacyjnej tylko podsyca te nastroje ekstremistyczne.
W Jerozolimie byłyście kilka dni przed otwarciem amerykańskiej ambasady. Było widać przygotowania? Wzmożone środki ostrożności?
Nie wiem czy były wzmożone, ale żeby dostać się na Wzgórze Świątynne, przechodziłyśmy przez trzy szczegółowe kontrole, przez bramki, przez wykrywacze metali i skaner. To, że na ulicy widuje się żołnierzy i żołnierki z długą bronią, to też jest normalne. Któregoś wieczoru zszokował nas widok – i tu żałuję, że nie udało mi się zrobić zdjęcia – grupy młodzieży maksymalnie dwudziestoletniej, ubranej bardzo współcześnie, tak jakby szli na imprezę. I gdy tę grupę mijałyśmy, okazało się, że kilkoro z nich miało broń maszynową.
Wojsko?
Po cywilnemu? Po co? Zresztą to były dzieciaki.
Był taki moment, że bałaś się włączyć albo w ogóle pokazać aparat? Nie myślę o braku komfortu czy myślach, że to niewłaściwe zachowanie. Czy kiedyś się bałaś?
Nie bałam się. Natomiast – dzięki odchylanemu wyświetlaczowi – pozwala mi robić zdjęcia bez przystawiania do oka. Mogłam fotografować dyskretniej. Któregoś wieczoru mówię: Kaśka, pamiętasz, są takie przekazy, że jest jakaś ortodoksyjna dzielnica, w której źle traktują turystów, że bywają opluci, nawet czymś obrzuceni – może tam jeszcze powinnyśmy pójść. Kaśka na to: przecież tam chodzimy od trzech dni. Tam poznałyśmy starego Żyda Michaela, który był takim naszym jakby przewodnikiem, śpiewał nam piosenki. Udało mi się nawet zrobić zdjęcie jesziwy przez okno. Ale to wszystko dzięki temu, że nosiłyśmy chusty i nie robiłyśmy zdjęć nachalnie. I tam rzeczywiście nie ma turystów, więc nas traktowali może jak blondynki… Wiadomo, że nie swoje. Nawet nie próbowałyśmy wejść do żadnej synagogi, bo i tak by się to nie udało, ale na ulicach było absolutnie bezpiecznie i przyjaźnie. Kobiety się do nas uśmiechały, dzieci podchodziły i machały. Nie było takiego momentu.
Na pewno przed wyjazdem miałaś jakieś wyobrażenie o Izraelu. Zmieniło się?
Starałam się jakoś mocno sobie tego nie wyobrażać. Jeśli chodzi o politykę, to wiadomo, że przyjmowało się logiczne argumenty ze strony Izraela. Nikt nie lubi ekstremistów. Ale w Palestynie zobaczyłyśmy, że nic nie jest czarno-białe. Że ludzie po jednej i po drugiej stronie muru mają swoją historię. To że Państwo Izrael w tej chwili podsyca w swoich obywatelach poczucie zagrożenia, za to też można winić polityków, a nie tych ludzi, którzy się grodzą i odczuwają strach. Ale to pokazało, że między nimi są bratobójcze walki. Oni wszyscy zapomnieli już o co chodzi.
Ta palestyńska rodzina, która zaprosiła was do siebie… Oni oczekiwali jakiegoś wsparcia materialnego?
Oni oczekiwali tego, że zaniesiemy ich historię w świat. Myślę, że gdybym miała kamerę, a oni mówiliby po angielsku, to chętnie opowiedzieliby o tym jak wygląda ich życie. A my porozumiewaliśmy się bardziej intuicyjnie, pojedynczymi słowami. Oni chcieli, żebyśmy powiedziały, że oni tam żyją, że żyją w biedzie, że są w swoim kraju, ale są w więzieniu, że w zasadzie nic nie mogą.
To wróćmy do ich mieszkania. Jak to mieszkanie wyglądało?
Nie zostałyśmy wpuszczone do mieszkania. Siedziałyśmy na podwórku, na starych kanapach. Za naszymi plecami była kuchnia, natomiast dalej – coś jakby głębia uliczki, gdzie było może kilka pomieszczeń, a może domów, gdzie mieszkali synowie i córki. Ta rodzina była bardzo duża. Ich najmłodsze dzieci były w wieku wnuków. Dzieci było naprawdę sporo, jedne zajmowały się drugimi i… I oni tak po prostu wegetują. Całymi latami. Młodsze pokolenie nie zna innego życia.
Z czego ludzie się tam utrzymują?
Pracy takiej, jaką my znamy – w sensie etatu, pracodawcy – nie ma. Można być taksówkarzem, można handlować na targowiskach, gdzie jednak turyści nie są dla nich hojni. Do Betlejem przyjeżdża dużo Polaków, ale raczej się izolują. Dziewczynki z tej rodziny, jak już przyniosły mi to kilkumiesięczne dziecko, i byłam unieruchomiona, obsiadły mnie i dotykały włosów blond. Podejrzewam, że jak idą zorganizowane grupy, to nie mają takiego bezpośredniego kontaktu.
Powrót też miałyście z przygodami…
Jak na dwie blondynki przystało. Po tej emocjonującej wizycie w Betlejem, stwierdziłyśmy, że musimy mieć jeszcze czas na wyciszenie się w Jerozolimie – wróciłyśmy tam na jeden dzień. Potem na ostatnią noc do Tel Awiwu. Na lotnisku podczas kontroli pani wezwała nas obie, sprawdziła paszporty i przykleiła na okładki naklejki. Kiedy doszłyśmy do ostatniej kontroli, podszedł celnik, kazał mi spakować rzeczy i iść z nim. Kaśka spojrzała… Pani też. Kazał nam iść do szczegółowej kontroli, gdzie były już detektory – nie wiem czego – może materiałów wybuchowych. Miałam w małym plecaku pilniczek do paznokci – przyznaję się – został skonfiskowany. Po dokładnym sprawdzeniu bagażu, nas, butów, pozwolono nam przejść.
Dopiero jak wróciłyśmy do Polski, zaczęłyśmy czytać. Na tych naklejkach są cyfry. Istotna jest pierwsza – od jednego do sześciu. Oznacza stopień potencjalnego zagrożenia jakie możesz stwarzać dla Państwa Izrael.
I jakie stwarzałyście?
Pięć.
Tak jak w skali szkolnej – im wyższa cyfra, tym większe zagrożenie?
Tak. Nie wiem czy pozwolą nam kiedyś wrócić. Wiemy już, że z tą naklejką będzie trudno wjechać do Egiptu czy do Tunezji.
A właśnie. Miałyście jakieś problemy przy przekraczaniu granicy w drodze powrotnej z Zachodniego Brzegu?
Właśnie nie wiem skąd ta piątka. Być może z tego powodu, a być może dlatego, że Kaśka wcześniej była w Kazachstanie i miała pieczątkę z Kazachstanu – o ten jej wyjazd mocno wypytywali. Może gdzieś tam kamery nas zarejestrowały – nie wiem. Może bez powodu…
Po twojej opowieści mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony Izrael od dwóch – trzech lat bardzo mocno promuje się w Polsce jako kierunek turystyczny. Reklamy wakacji w Tel Awiwie i Jerozolimie są na samolotach Lotu, czy w kolorowej prasie, wcześniej reklamował się Ejlat. Z drugiej – aparat państwowy Izraela chyba nie jest szczególnie przyjazny przyjezdnym.
Wiesz co, nie dziwię się. Turyści, którzy przyjeżdżają do Izraela, traktują ortodoksyjnych Żydów – przepraszam za wyrażenie – jak małpy w zoo. Jak białego misia na Krupówkach: żeby sfotografować. Wchodzą w ich przestrzeń. Widziałyśmy dwie Niemki, które uśmiechnięte fotografowały się przy Ścianie Płaczu i to budziło niesmak. Dla Żydów to nie jest miejsce do zaliczenia – to jest naprawdę święte miejsce. Uważam, że jeśli wchodzisz do czyjegoś domu, to trzeba uszanować warunki jakie narzuca gospodarz. Nikt nie lubi, jeśli przyjdzie ktoś znajomy i nam nabałagani w mieszkaniu. Ale jeśli ktoś będzie dla nas życzliwy, nie będzie nachalny – stąd to moje fotografowanie, takie trochę ukradkiem, żeby nie burzyć ich przestrzeni, żeby podglądać ich życie, ale go nie zakłócać, spowodowało, że traktowano nas trochę inaczej. Żydówki wpuszczały nas pod Ścianę Płaczu. Innych – niekoniecznie. Zresztą zapuszcza się tam mało turystów, jakby trochę się bali, jakby pielgrzymki były cofane przez przewodników, żeby patrzyły na to z zewnątrz. Nie dziwię się takiemu poczuciu, że z jednej strony żyją z turystów, a z drugiej – turyści traktują ich jak coś tak totalnie egzotycznego jak właśnie misia na Krupówkach.
Najnowsze komentarze