Ostatnie wpisy

Najnowsze komentarze

Archiwa

Kategorie

Meta

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Magazyn o Ludziach

Wojtek Dróżdż: Człowiek żużla

„Witam ludzi żużla” – tymi słowami wita się z widzami swojego youtube’owego cyklu „Po pilsku o żużlu”, w którym opowiada o historii żużla – głównie w Pile. Bo i jest chodzącą encyklopedią czarnego sportu, i jedną z najbardziej rozpoznawalnych jego twarzy w mieście. I choć żużlowe motocykle woli oglądać niż ich dosiadać, to bez jego głosu trudno wyobrazić sobie dziś jakiekolwiek żużlowe wydarzenie w Pile. Obserwując jego aktywność – zawodową i prywatną – trudno nie odnieść wrażenia, że znalazł patent na przedłużenie doby o kolejne 24 godziny. Zarzeka się, że wcale tak dużo nie pracuje…

Rozmowa z Wojciechem Dróżdżem ukazała się w trzecim numerze Magazynu67 (czerwiec – lipiec 2018).

Rozmawiał: Marcin Maziarz. Zdjęcia: Robert Judycki. Pomysł i produkcja sesji foto: Marcin Maziarz.

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki

Aż prosi się, żeby zacząć od historii, którą w poprzednim numerze opowiedział Sebastian Jankun. Jak ty ją zapamiętałeś?

Sebastian opowiadał o „Sto na godzinę”. To była audycja, która powstała – jeżeli dobrze pamiętam – we wrześniu 2003 roku. Ja wtedy zaczynałem studia. Właściwie to był już drugi rok. Z Radiem 100 współpracowałem już od kilku lat, dlatego że radio bardzo często organizowało wyjazdy na mecze żużlowe. I właśnie wtedy prawdopodobnie – jeśli dobrze pamiętam – zadzwonił do mnie Paweł Kujawa. Mówił o tym, że chce wykonać taki ukłon w stronę kibiców i zorganizować audycję. „Sto na godzinę” to była nazwa, która gdzieś mi tam wpadła do głowy, została podchwycona. Ale po dwóch miesiącach pracy – to były październik i listopad – zrezygnowałem ze względu na obciążenie. Na studiach było dużo nauki, a sama audycja była emitowana o dwudziestej pierwszej w niedziele. Kończyliśmy o dwudziestej drugiej, wtedy był jeszcze nocny pociąg do Poznania, więc spokojnie jechałem po dwudziestej trzeciej, w domu byłem o pierwszej trzydzieści czy drugiej, potem na ósmą na zajęcia… To obciążenie – również weekendowe – okazało się jednak bardzo duże. Trzeba było poświęcać sporo czasu na gromadzenie materiałów. Rodzice też mi odradzili, a skoro oni mnie poparli, zauważali jakoś moje zmęczenie, to już miałem potwierdzenie, że coś jest nie tak.

I tu muszę sprostować to co powiedział Sebastian, bo zrobił w moją stronę duży ukłon. Najpierw – przyznaję się z ręką na sercu – zgłosiłem się do Piotra Wilkosza, mojego kolegi z którym współprowadziłem magazyny żużlowe, kiedy były mecze wyjazdowe. Piotrek nie mógł, i to Piotrek podsunął mi Sebastiana. I Sebastian, kiedy z nim rozmawialiśmy – chyba ja z nim rozmawiałem – powiedział: czemu nie spróbować. Radził sobie bardzo dobrze. To jest profesjonalista, człowiek który świetnie płynie w temacie. Jest bardzo dobrze przygotowany merytorycznie do tego co robi. Krótko mówiąc: właściwy człowiek na właściwym miejscu.

A skąd ty w ogóle wziąłeś się w radiu?

Od Piotra Gruntkowskiego i to zawsze będę powtarzał. Pamiętam to doskonale. To było dawno temu, ale jakby wczoraj. Byłem w ósmej klasie. Wtedy Radio 100 organizowało takie sobotnie wieczory dla uczniów. Każda szkoła miała swoją sobotę. Szóstka – do której chodziłem – też. Piotr Gruntkowski, który już wtedy z Radiem 100 współpracował, wytypował uczniów, którzy na to spotkanie mieli się wybrać.

Piotr – przypomnijmy – był nauczycielem w szóstce.

Nie każdy o tym wie. Uczył i do dzisiaj zresztą uczy chemii i biologii. Był też moim ulubionym nauczycielem, często rozmawialiśmy o żużlu.

To był rok 1998… Jestem prawie pewien, że 1998, zima. Audycję prowadził wtedy Robert Ciechanowski. Piotr Gruntkowski – powiedzmy – opiekował się nami. Rozmowy na antenie… Łatwo mi szło. Nie czułem się stremowany, nie czułem się skrępowany. I może właśnie dlatego – później, kiedy już zaczął się sezon – pan Piotr, Piotr Gruntkowski zaproponował mi, żebym razem z nim te audycje żużlowe prowadził. On jeździł na wyjazdy, zwiedzał Polskę i komentował mecze, a ja byłem w studiu i zapowiadałem co Piotr ma do powiedzenia.

To cofnijmy się jeszcze bardziej: twoje żużlowe początki.

Żużlowe początki to jest rok 1993. I tutaj też mam szczęście, że dobrze wiem, kiedy ten początek nastąpił. Czasami wszystko tak płynnie przychodzi, czasami ktoś zaczyna od kołyski i trudno powiedzieć jak się zaczęło. Ja dobrze wiem. 1992 rok to był początek żużla w Pile – po długiej stagnacji. Wtedy mój brat chodził na żużel, ale ja nie czułem tego klimatu. Pamiętam jakieś urywki z telewizji, pamiętam jak on wracał mokry z żużla i chorował później. Ale jakoś nie czułem potrzeby, żeby spróbować.

Nie wierzę.

Ja też w to nie wierzę. Kiedy 14 maja 1993 roku przyszedł do nas, do domu wujek, i zapytał czy byłem na żużlu, a ja zaprzeczyłem, wymusił na mnie, żebym na żużel się wybrał. Tata dał mi trzydzieści tysięcy do kieszeni, co wystarczyło na program, na bilet, na solidne picie – wypiłem całe półtora litra napoju. I to wystarczyło właściwie jako przynęta na mnie. Już zostałem na stadionie do dzisiaj. Tak jak Sebastian został na wirażu – ja już zostałem na żużlu. Nie mam swojego miejsca na stadionie, ale wiem też, że stadion jest zawsze mój.

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki

Przecież masz swoje miejsce: na murawie.

Nie zawsze. Są imprezy młodzieżowe, są imprezy towarzyskie kiedy idę czy to z Piotrusiem, czy z Józiem, czy z Marysią. Wtedy podróżujemy po stadionie – nie siedzimy, bo oni cały czas krążą. Moje dzieci biegają z sektora na sektor, a ja razem z nimi. Oczywiście z przerwami na wyścigi. Bo biegać z nimi mogę, ale jak jest wyścig, to jest święto. Biorę jedno czy drugie dziecko na rękę, i – niestety – wtedy jest już musztra. Oglądamy. Czy chcą czy nie chcą. A jeżeli już chcą się bawić, to przede mną – nie za mną.

Więc nie na każdym meczu jestem spikerem, nie na każdym jestem prezenterem. Na ligowych jakoś przyszło mi zajmować się tym fachem i jestem wdzięczny losowi, klubowi, że chcą mnie tam.

Niedawno na Facebooku podsumowałeś 25 lat twojego kibicowania takim zdjęciem: Wojtek lat temu – pewnie – naście, siedzący samotnie na trybunie, wpisujący statystyki do programu – tak się domyślam. Napisałeś, że chodziłbyś nawet na piątą ligę.

Jesteś szczery, ja też będę szczery. Wszystko to sprawka żony. Co prawda nie ona mnie zaraziła żużlem, ale ona dba o takie ciekawostki. Ona znalazła to zdjęcie. Właściwie znalazła trzy: jedno z pełnymi trybunami, drugie – z mikrofonem i trzecie, gdzie byłem sam na trybunach. Poprosiłem ją, żeby wybrała to trzecie, bo uważam, że ono najbardziej oddaje moje uczucie do żużla. Ja będę tam nawet jeżeli nikt inny nie przyjdzie, bo kocham żużel i nie mówię tu o zawodnikach. To nie chodzi o ubóstwianie kogokolwiek, kłanianie się w pas przed Mistrzem Świata. Wcale nie. To jest ważne, ale nie najważniejsze. Ważna jest całość: kibic, stadion, zawodnik, otoczka. To jest najistotniejsza sprawa. Chodziłbym na piątą ligę.

Natomiast cieszę się, że tak młodo wyglądam, bo to zdjęcie było zrobione trzy lata temu – nie kilkanaście, ale to fajna historia. Zdjęcie zrobiliśmy w Rawiczu i rzeczywiście ten stadion może sugerować, że to dawne czasy. Rawicki stadion jest jeszcze uboższy od naszego. Nasz ostatnio został trochę wyremontowany, więc wygląda lepiej, ale Rawicz jest jeszcze przed remontem i tam ta wieżyczka rzeczywiście pachnie latami dziewięćdziesiątymi. W Pile też mieliśmy takie dni, kiedy na mecze ligowe przychodziła garstka. I też byłem wśród nich.

Przez tych 25 lat byłeś na wszystkich meczach w Pile?

Nie. Zdarzało się, że byłem w pracy, zdarzało się, że gdzieś wyjeżdżałem, ale to były raczej pilne sprawy. Byłem na wszystkich meczach w Pile, będąc w Pile. Zdarzyło się może dwa razy, że nie udało mi się być, ale to przez przeoczenie. Ktoś nie powiedział mi, że są zawody. To był – pamiętam – 1996 rok. Brat zapytał: a ty dzisiaj nie na żużlu? Tak poczerwieniałem ze strachu, że nie wiedziałem, że jest żużel, że do dzisiaj wspominam ten pot na plecach. Mimo, że to była młodzieżówka. Tutaj wzorem może być Wiesiu Szmagaj. Pan Wiesław Szmagaj, który współpracuje od lat z Tygodnikiem Pilskim i Tygodnikiem Żużlowym. On przez 25 lat opuścił bodaj trzy czy cztery imprezy. Trudno w to uwierzyć, ale on tak ma.

Dlaczego w ogóle żużel? Jest tyle dyscyplin, które w społeczeństwie wywołują większe emocje. Wytłumacz to mi – gościowi, którego zawodowy sport nie rusza już ani trochę.

Dla mnie żużel jest najlepszy na świecie. Choćbyś położył mi na tacy siedemset innych dyscyplin, one mogą konkurować wyłącznie o drugie miejsce. To kwestia przeżyć, dojrzewania przy żużlu. Odbierania go całym sobą i w kompilacji: emocje – kibice – zawodnicy – punkty – historia. Z naciskiem na to ostatnie. Tak po prostu. Kto wie, może gdybyś na żużel poszedł pierwszy raz w wieku ośmiu – dziesięciu lat, a wcześniej nie wchłonąłbyś żadnej innej pasji, to też dałbyś się ponieść temu zjawisku?

Na sesję fotograficzną na stadionie przyjechałeś razem z rodziną. W czasie meczów jesteś na murawie. W tym czasie Asia z dziećmi kibicuje na łuku?

Nie, nie zabieram rodziny na mecze, podczas których jestem z mikrofonem. Dzieci są jeszcze małe. Asia niczego by nie obejrzała, bo musiałaby ganiać za młodzieżą. Czasem wybieramy się wspólnie, ale tylko wtedy, kiedy na żużlu nie pracuję.

Po meczu rodzina recenzuje twoją pracę?

Na szczęście nie. Jestem dla siebie wystarczająco surowym recenzentem.

Ale pewnie przez wszystkie te lata zdarzyło się. Najostrzejsza recenzja jakiej w ogóle doczekałeś się od rodziny?

Uwagi zawsze były przekazywane w cywilizowany sposób. Tata, kiedy miał jakieś zastrzeżenia, zawsze starał się też podkreślić, co było dobre, a dopiero później przechodził do mniej przyjemnej części recenzji. Ale nigdy nie miałem źle, jeśli chodzi o rodzinne recenzowanie mojej pracy.

W czasie sesji zdradziłeś, że nie chciałeś, żeby tata słuchał cię w radiu. Dlaczego?

Byłem wtedy nastolatkiem. Zdawałem sobie sprawę, że dopiero zaczynam, słyszałem parę mało pochlebnych opinii o mojej pracy, dlatego zależało mi, żeby najbliższe osoby nie dolewały oliwy do ognia. Tata obiecywał, że nie będzie słuchał, ale czy tak robił? Tego nie byłem w stanie sprawdzić.

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki

Kiedyś udało mu się ciebie posłuchać?

Pewnie tak… Tata zawsze się cieszył, kiedy mogłem pracować w roli konferansjera czy radiowego sprawozdawcy. Zwracał mi uwagę, ale tylko czasami, delikatnie i tylko po to, żeby wszystko brzmiało lepiej. Myślę, że mi kibicował. I chyba robi to do dziś.

Ale przecież czytał twoje teksty w gazetach. Przeciwko temu nie protestowałeś?

Oj, też mi się to nie uśmiechało! Pierwszy tekst, kiedy czytam go po latach (A-Z Moto, darmowe czasopismo z marca 1998 roku), był raczej przeciętny. Nadmuchany przenośniami, przydługawy. Staranny, ale zbyt wybujały. I tata miał rację, kiedy powiedział mi po tym jak go przeczytał: „Gratuluję. A teraz będę krytykował.”. Do dzisiaj pamiętam, jak wtedy zarzucił mi, że napisałem „Wypadek wyglądał bardzo makabrycznie”. „Słowo „bardzo” jest tu zupełnie niepotrzebne” – stwierdził. I co, nie miał racji?

Dzisiaj zmieniłbyś zdanie w sprawie taty i radia?

Zależy, czy przenieślibyśmy się w czasie dwadzieścia lat wstecz. Wtedy zachowałbym się tak samo. A dzisiaj jestem już uodporniony. Przede wszystkim sam dla siebie jestem recenzentem. Podkreślę – bardzo surowym.

Sport łączy ludzi. Asię podobno poznałeś w Starych Jabłonkach…

To żart. Śmiejemy się z niego, bo ilekroć przyjeżdżam do Starych Jabłonek, to mój kolega, Darek Ślęzak, znany jako DJ Ucho, sprzedaje widzom historyjkę ze mną w roli głównej. O wszystkich szczegółach tej historyjki mówił nie będę, ale jednym z jej głównych wątków jest rzekome poznanie żony w Starych Jabłonkach. Już tego nie prostuję. Śmiejemy się z Asią z tej opowieści. Więcej – bardzo nam się podoba. Na pewno Stare Jabłonki pomogły nam się lepiej poznać, ale przyszłą małżonkę poznałem na studiach w Poznaniu kilka lat wcześniej.

Pamiętam, że kiedy zaczęliście spotykać się z Asią, zabierałeś ją na randki na stadion. Nie zbuntowała się ani razu?

Pojawiała się możliwość spotkania w innej scenerii. Asia lubiła wybierać się ze mną na żużel i zostało jej to do dziś, więc można powiedzieć, że czarny sport też stał się jej dość bliski. Nie buntowała się. Nie robiła mi też szlabanów. Na żużel w Pile zawsze mogę iść. Co do wyjazdów – wszystko ustalamy wspólnie.

Jakim kibicem jesteś przed telewizorem? Wolisz kibicować przed telewizorem czy przy radiu?

Bardzo żałuję, że nie mamy stacji radiowej w Pile. Takiej typowej, regionalnej. Co do kibicowania: stacje radiowe tak się w ostatnich latach sformatowały, że bardzo trudno znaleźć fajną relację w całości, taką jak kiedyś. Zwłaszcza żużlową. Dobrą robotę wykonuje Radio Elka z Leszna albo bydgoskie Radio PiK, ale to wyjątki. Dlatego kibicowanie przed telewizorem jest w moim przypadku dużo częstsze. Radio wchodzi w grę podczas podróży samochodem, ale ponieważ sporadycznie wybieram się w dalekie eskapady, to rzadko słucham takich relacji. Dodam, że przed telewizorem kibicuję od środka, emocje rzadko ze mnie wychodzą. Moją dość kamienną twarz byli w stanie poruszyć nieliczni. Przede wszystkim Tomasz Gollob. Ale to już niestety historia.

Cofnijmy się jeszcze. Jak to było z pomaganiem kioskarzowi?

Czytałeś to?

Czytałem.

Dziewięćdziesiąty trzeci rok. Przeprowadziłem się z siódemki do szóstki. Po drodze mieliśmy kiosk, w którym obecnie znajduje się sklep pana Romka Wycisły.

Przy Słowackiego?

Przy Słowackiego. We wtorek ukazywał się Tygodnik Żużlowy. Miałem taką fazę na żużel, że kiedy przychodził wtorek i na zegarze pojawiała się szósta z hakiem, biegłem do tego kiosku. Na początku kupowaliśmy go idąc do szkoły – my, czyli Marcin Kordjalik i ja. A później biegłem już sam i zdarzało się nieraz, że czekałem z panem kioskarzem, aż wyjmie gazety z worków, potem z tektury i świeżutki Tygodnik Żużlowy trafiał do mnie.

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki

Masz solidną wiedzę branżową o tym jak kiedyś działał kiosk Ruchu.

Pewnie dzisiaj wygląda to podobnie. Wtedy pan, któremu towarzyszyłem, był dla mnie bardzo miły. Nie denerwował się, że przychodzę. Opowiadał, że kiedyś też był kibicem. Pamiętam, jak mówił „W Pile też była Unia, Włókniarz, Kolejarz”. Dla mnie to była taka abstrakcja, że nawet nie bardzo chciałem go słuchać. Żałuję, bo nie wiem gdzie ten pan dzisiaj jest, nie wiem czy jeszcze jest z nami, ale na pewno miał niesamowitą wiedzę. Żal, że wtedy po nią nie sięgnąłem. Ale miałem wtedy dziesięć lat, więc chyba jestem usprawiedliwiony.

Czytałem książkę, którą napisałeś, bo z niej pochodzi ta historia. Spisałeś swoje wspomnienia…

To nie jest książka. To raczej takie wspominki.

Ale dość długie.

Dość długie. Może nie bardzo angażowałem się w jakość przekazu, może nie ma tam zbyt wielu krwistych wypowiedzi, chociaż starałem się, by było co nieco śmiesznego. Teraz pracuję nad czymś innym, może bardziej konkretnym. Ale dopóki nie skończę, nie będę ujawniał o co chodzi. Te wspomnienia płynęły prosto z serca i pamiętam, kiedy to wszystko zacząłem: w roku 2007, a skończyłem w 2013. Długo to wszystko trwało. Budowałem to powoli, tak po drodze, przy okazji. A zacząłem w pociągu, jadąc na drugi koniec Polski – to chyba były jakieś rekolekcje. Miałem postój gdzieś koło Kędzierzyna, nie miałem co robić. Wziąłem kartkę i zacząłem pisać. Tak to się rodziło.

Czyli nie na komputerze?

Nie na komputerze. Mam czystopis. Na pewno jakbym go poszukał, to przypuszczam, że znalazłby się w pawlaczu.

Chciałbyś te wspomnienia wydać?

Chciałbym. Ale wiem, że to dużo kosztuje. Co więcej… Przyznam ci się, że napisałem coś jeszcze. Nie mówię, że to jest książka, ale jeszcze jedna publikacja. Tym razem zupełna fikcja. I też są wątki żużlowe…

Powieść?

Powieść. Przygodową, młodzieżową. Mogę ci pożyczyć.

Drodzy wydawcy! Kibice na to na pewno czekają. Bardzo chętnie przeczytam. Ale z innej beczki: pracujesz na etacie, prowadzisz imprezy sportowe, byłeś dziennikarzem, masz rodzinę, troje dzieci… Twoja doba ma czterdzieści osiem godzin?

Nie, nie. W żadnym wypadku. Nie gimnastykuję się, nie twierdzę, że pracuję ponad siły, bo bym skłamał. Nie ma co szpanować, udawać Herkulesa, bo nim nie jestem. Na szczęście mam wyrozumiałych współpracowników. Mimo że czasami się spieramy i czasami nie jest tak różowo jak by się chciało, to jednak kiedy poproszę o wolne – zwykle dostaję. Kiedy wyjeżdżam, to też umiemy to sobie w jakiś sposób zorganizować i zawodowo i – przede wszystkim – domowo. Tutaj oczywiście ukłony w stronę żony. I nie da się ukryć – o tym też muszę powiedzieć – jeżeli są jakieś wyjazdy, przede wszystkim mikrofonowe, bo stawiam na to – zawsze wcześniej muszę z żoną ustalić… Chcę z żoną ustalić, czy mogę, czy nie, czy jej pasuje. Jeżeli ktoś do mnie zadzwoni i proponuje jakiś wyjazd do pracy, zawsze mówię: poczekaj, najpóźniej jutro dam znać, tylko muszę w domu obgadać czy mogę.

I tak było z naszym spotkaniem. Kiedy umawialiśmy się na Messengerze, też napisałeś, że musisz skonsultować z żoną, ale słowo „Żona” napisałeś wielką literą. Wnioskuję, że rodzina jest w twoim życiu bardzo ważna.

Może nawet nie do końca byłem świadomy, że tak napisałem. „Żona” to jak imię – Asia. To dla mnie tożsame.

Tak, rodzina jest bardzo ważna i często żałuję, że zdarzają się weekendy, które Asia spędza sama w domu, czy też z pomocą rodziców. W tym momencie staram się, jak tylko mogę, zrewanżować w jakiś sposób. Czy to opieką nad dziećmi w tygodniu, czy to organizując jakieś inne spotkania. Tak żeby też ona miała czas dla siebie. A poza tym Asia też pracuje po godzinach, więc zwłaszcza w poniedziałek, wtorek, czasami też w środę jestem właściwie głównym opiekunem dla najmłodszych. W porównaniu z innymi osobami, które pracują w starostwie i zajmują się podobnymi sprawami, nie mam najwięcej obowiązków – żeby nie dodawać i nie tworzyć mitologii.

Zdarzyło ci się mieć wyrzuty, że za dużo pracujesz, a nie poświęcasz tego czasu rodzinie?

Jakieś wyrzuty pewnie tak. Nie przypominam sobie konkretnego momentu, kiedy tak było, ale bywałem przeciążony i może odbijało się to w moim zachowaniu wobec najbliższych. Czasami trochę zgryźliwym, może wycofanym. Wtedy takie wyrzuty mną targały. Poświęcam wiele sił na inne rzeczy, a brakuje mi – powiedzmy – serca dla najbliższych. Tu zawsze pojawia się taka nutka refleksji: przystopuj, chłopie, bo rzeczywiście są sprawy najważniejsze. Do kogo wrócisz, jak wszystko się zawali?

Znamy się lat – jeżeli dobrze liczę – trzynaście, parę nocy w redakcji Tygodnika Pilskiego przesiedzieliśmy. Znam cię na tyle, żeby powiedzieć, że jesteś szalenie kulturalnym człowiekiem. Skąd u ciebie ta kindersztuba?

Nie zgodzę się. Wiem, że też mam swoje za uszami, też czasami chuliganię. Dzisiaj przepraszałem współpracowników, że gdzieś tam wytarmosiły mnie nerwy. Zdarzają się słabsze chwile. Staram się w takich momentach przyznać do błędu i przeprosić, ale myślę, że pewne rzeczy wynosi się z domu. Ja zawsze dziękuję moim rodzicom za to, że byli i są osobami kulturalnymi i na pewno oni mnie wiele nauczyli. Byli momentami stanowczy, zwłaszcza tata, ale zawsze byli serdeczni. Pewnie taka serdeczna stanowczość gdzieś mnie poukładała. Ale na pewno nie zgodzę się z tobą, z miejsca wymieniłbym osoby dużo bardziej kulturalne.

Ale taka kindersztuba jest dziś rzadko spotykana.

Trudno mi powiedzieć. Nie wiem czy tak jest czy nie jest, nie mogę oceniać siebie. Natomiast może się to przydawać przy mikrofonie. Zawsze staram się być wtedy sobą. Nie udaję innego niż jestem.

Skoro wróciliśmy do mikrofonu… Zdarzyło ci się mieć pustkę w głowie? Nie wiedziałeś co powiedzieć?

Zawsze mam jakieś wytrychy, żeby sobie poradzić w takich sytuacjach. Pustka w głowie była na początku. Doskonale pamiętam dziewięćdziesiąty ósmy rok, czyli mój pierwszy rok pracy z mikrofonem na stadionie, i taki młodzieżowy turniej, który po raz pierwszy prowadziłem w całości. Wrzucili mnie na głęboką wodę, a ja wtedy miałem tylko piętnaście lat. Zdarzyło się tak – to też pamiętam – że w jednym wyścigu (to chyba nawet w tej mojej książeczce spisałem) „wyjeżdża zawodnik X, który…”. I tu zawieszenie. „Przepraszam bardzo” – tak powiedziałem. Pani sekretarka, która siedziała obok mnie i notowała rezultaty wyścigów, śmiała się. Ja się nie śmiałem, bo przeżywałem tragedię osobistą. Nie chciałem nigdy czegoś takiego powiedzieć. I domyślam się, że to nie był jedyny moment, kiedy zabrakło mi języka w gębie. Ale głowa pracuje i jeżeli ktoś stale czymś się zajmuje, to sama podpowiada pewne rzeczy. Pamiętam jak kiedyś w Radiu 100 – dawno temu, chyba w roku 2002 – była relacja z meczu Piła – Gdańsk. Wszedł do naszego studia Mariusz Markowski. Z Piotrkiem Wilkoszem akurat opowiadaliśmy coś, a Mariusz pokazuje palcem „ćśśśśśśśśś”. A ja odruchowo: „dzień dobry!”. Patrzy na mnie Piotr, patrzy Mariusz – co teraz. A ja „dzień dobry, dzień dobry, witam się z sukcesem”. Głowa sama podpowiedziała, bo co miałem powiedzieć? Może dzisiaj inaczej bym wybrnął. Na szczęście Piła wtedy prowadziła, więc ten sukces był w zanadrzu.

Coś jak Jan Pietrzak w „Kochaj albo rzuć”.

Ojej, jak on płynął! To było mistrzostwo świata. Dialogi na pewno były wyuczone, ale domyślam się, że Pietrzak potrafiłby to zrobić i bez wyuczenia. Znakomite poszukiwania grzybów i polskie wycieczki… Rewelacja. Aż tak bardzo nie potrafię pływać, ale… Uczę się tego.

Rozgraniczasz w pracy rolę spikera i prezentera.

To jest różnica regulaminowa. Dziękuję – czytałeś rozmowę z Kubą Sierakowskim.

I choć człowieka nie znam, to bardzo mu dziękuję – zrobił za mnie masę researchu.

Spiker to osoba, która znajduje się na wieżyczce, czy też w wieży – jak w przypadku pilskiego stadionu. On bezpośrednio podlega sędziemu. Prezenter znajduje się na murawie. Prezenter zajmuje się czymś więcej niż wprowadzaniem do biegów – również w jakiś sposób zabawianiem, opowiadaniem historii z przeszłości, bajdurzeniem – tak to nazwijmy. Natomiast spiker może w każdej chwili zabrać prezenterowi głos, bo on jest ważniejszy. I cieszę się, że jestem tym mniej ważnym, że Daniel dał mi szansę pracować na murawie, i że to właśnie Daniel Możejko jest spikerem, bo – tak myślę – ten podział jest fajny. W przypadku żużla bardziej formalny. Daniel też wprowadza dobrą atmosferę, a ja robię swoje na stadionie.

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki

Co dzieje się w głowie prezentera, kiedy na torze zdarza się wypadek? Na to też masz patent?

Nie nazwałbym tego patentem. To jest po prostu współczucie. W pierwszej chwili nic nie mówię. Biegnę do zawodnika, ale też nie „sensacyjnie”, tylko powoli się do niego zbliżam, przede wszystkim próbując nie przeszkadzać ratownikom, lekarzowi i opiekunom jego ekipy. Z daleka patrzę co się dzieje. Potem zawsze pytam lekarza, czy wszystko w porządku. Kiedy lekarz mówi, że tak, to się cieszę. Kiedy mówi, że nie – smucę się. I przekazuję tę informację publiczności. Zależy mi – i w Pile to jest praktykowane – żeby w takim momencie, kiedy zawodnik leży na torze, nie było muzyki. To byłby dramat i zupełny brak współczucia. Zdarzyło się tak na jednym stadionie, że byłem w sytuacji, kiedy akurat Jarosław Hampel potłukł się strasznie, i właściwie zaraz potem popłynęła z głośników muzyka. Myślę, że to zupełnie nietrafione. Musimy się takich rzeczy wystrzegać.

Cisza w takiej chwili nie krępuje?

Nie, nie krępuje. Wprost przeciwnie: jest świetnym komentarzem do tego co się dzieje. Jeżeli zawodnik jest przytomny, słyszy i widać, że nie „odpłynął”, to od razu po takim zdarzeniu jest prośba o brawa, o to, żeby skandować jego imię – w zależności od tego, kim on dla nas jest. Jeżeli to jest pilanin, opoka drużyny, to wiadomo, że serca biją mocniej. Ale jeżeli jest to – powiedzmy – członek drużyny, której mało kto kibicuje, to też zawsze kibicowskie serca jednoczą się i biją brawo.

Prezenterowi wypada kibicować?

Na pewno nie wypada kibicować tylko swoim. Aczkolwiek gdzieś tam się to dzieje i nie ukrywam, że też mi się udziela. Regulamin sportu żużlowego cały czas się zmienia, ale ta wersja, którą ja pamiętam, mówi o tym, że musimy być bezstronni. Dlatego jeżeli regulamin nie zmienił się w tym punkcie, to rzeczywiście powinienem być bezstronny. Staram się powiedzieć coś dobrego i o jednych i o drugich. Kiedy ktoś mi zarzuci, że nie kibicuję pilskiej drużynie, kiedy jestem z mikrofonem, to nawet się z tego powodu cieszę.

Spójrzmy jeszcze na inne dyscypliny, które komentujesz. Tam też emocje kibiców są dla ciebie tak mocno odczuwalne?

Oczywiście. Emocje odczuwam i tymi emocjami żyję. W żużlu jest kumulacja, bo tor robi swoje, a trybuny – swoje. I to niesamowite, kiedy stoisz na środku murawy i słyszysz wrzask na trybunach, bo ulubieniec publiczności wyprzedza kogoś innego. To powoduje niesamowite wrażenia. Na innych obiektach jest podobnie. W siatkówce na przykład współpracuję z kolegą z Wrześni – Arturem Sławskim – który dba o muzykę i robi to świetnie. I rzeczywiście tam też: muzyka – powiedzmy – wspaniale koresponduje z moimi słowami i tworzy też wyjątkową atmosferę. Emocje są odczuwalne, bez tego nie da się pracować z mikrofonem.

Ale siatkówka jest – podejrzewam – mniej emocjonująca dla spikerów.

Na pewno nie dla każdego. U mnie ma miejsce drugie ze względu na – powiedzmy – zaszłości historyczne, na to że w speedwayu zakochałem się dużo wcześniej. Co ciekawe, 15 maja byłem pierwszy raz na żużlu, a PTPS, który jutro obchodzi swój jubileusz 25-lecia, zaczął swoją działalność – jeśli się nie mylę – 19 maja, więc to wszystko jest bardzo blisko siebie. Na pewno emocje są ogromne i ja te emocje odczuwam nawet kiedy jestem zapowiadaczem na imprezie masowej – takiej jak na przykład festyn strażacki. Zapowiedź orkiestry, czy występu dziecięcego zespołu – to też zawsze budzi emocje. To też jest dla mnie wyjątkowe przeżycie.

Jest dyscyplina, w której nie czujesz się dobrze?

Ta na której się nie znam. Rozmawiałem ostatnio z panem Józefem Jopkiem, który organizuje Olimpiadę Młodzieży, i tak dywagowaliśmy czy mógłbym poprowadzić otwarcie, bo nie pasował mi termin. Z drugiej strony on sam powiedział i przytaknął mi, że rzeczywiście skoro na judo się nie znam, mógłbym mieć kłopot zwłaszcza z komentowaniem pojedynków. O ile otwarcie jest proste, bo to jest sztampa i scenariusz, który się powiela, to w przypadku samego judo musiałbym się pouczyć.

Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki
Wojciech Dróżdż. Fot. Robert Judycki

Curling?

Nie znam się, chociaż mój brat bardzo lubi.

Szachy?

Niestety, nie grałem. Dodam jeszcze a propos dyscyplin, które wymieniłeś, że mógłbym w tym przypadku poprowadzić zakończenie imprezy. Bardzo chętnie. Albo po prostu pouczyć się kilka dni, posłuchać fachowca, to na pewno byłbym w stanie. Ale tak z marszu – byłoby trudno.

Ale rozgrywka szachowa, podejrzewam, nie niesie wielkich emocji…

I nie potrzebuje spikera.

Myślisz?

Może, od czasu do czasu, jak w tenisie, albo pewnie nawet rzadziej trzeba tam coś powiedzieć.

Jest rodzaj imprezy, której byś nie poprowadził?

Kiedyś myślałem, że nie poprowadzę gali sportów walki. Ale jak Przemek Leniec mnie poprosił, to z satysfakcją stwierdziłem, że to jest bardzo fajna sprawa i też mu za to dziękuję. Co prawda starosta – mój szef – mówił, że prowadzę ją za bardzo w klimacie siatkarskim, trochę za delikatnie, bo on akurat z tych dyscyplin się wywodzi. I może rzeczywiście nie mam w sobie tej mocy, jak zawodowi announcerzy – jak się mówi o spikerach bokserskich – ale też to czuję i to rzeczywiście budzi emocje. Więc tę białą plamę zmazałem. Nie chciałbym prowadzić imprez związanych na przykład ze striptizem, albo takich, w których ktoś kogoś obraża. Również imprez typowo politycznych ze względu na to, że tam opowiadamy się za jednym, a często krytykujemy innych. Nie lubię krytykować ludzi.


Wojciech Dróżdż

Rocznik 1983. Wieloletni dziennikarz sportowy Tygodnika Pilskiego (zaczął jeszcze na studiach), korespondent Tygodnika Żużlowego. Z wykształcenia socjolog – absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Żużel to jego pasja od ćwierć wieku – z tym pilskim jest na dobre i na złe. Na co dzień pracuje w Starostwie Powiatowym w Pile, ale komentuje mecze – przede wszystkim żużlowe (od dwudziestu lat pilskiej Polonii) i siatkówki (halowej i plażowej), a ostatnio także plażowej piłki ręcznej w randze Klubowych Mistrzostw Europy w Starych Jabłonkach. Komentował także m.in. uliczne turnieje w skoku o tyczce, prowadził Pilską Strefę Kibica podczas EURO 2012, był konferansjerem na warszawskich Dniach Sportu i Biznesu i na nocy sylwestrowej w Bydgoszczy. Mąż Joanny, tata Marysi, Józia i Piotrusia.