Są takie samochody, które wraz z upływem czasu wzbudzają coraz większe emocje. Wcale nie muszą być najszybsze ani najdroższe. Wystarczy, że budzą osobiste wspomnienia. Te najlepsze.
Tekst ukazał się w czwartym numerze Magazynu67 (sierpień – wrzesień 2018).
Takim samochodem jest należący do Bartosza Wodarkiewicza Fiat 125. Nie, nie 125p. 125. Po prostu. Włoska robota.
Model od samego początku – od końcówki lat sześćdziesiątych – budził zainteresowanie. I pożądanie. Niezależnie od wersji – 125 czy 125p – był większy od Malucha, i dość często spotykany jako auto służbowe. Krótko mówiąc: dodawał prestiżu.
– Szukałem takiego samochodu – opowiada Bartosz Wodarkiewicz. – Po pierwsze to sentyment do Dużego Fiata, który był popularny w latach naszego dzieciństwa – mieliśmy w rodzinie kolejno dwa takie samochody. Poza tym liczyliśmy, że renowacja będzie stosunkowo tania, bo części będą łatwo dostępne i tanie. Pomyliliśmy się sromotnie.
Okazało się, że włoski, wyprodukowany w 1971 roku w Turynie Fiat 125 dość istotnie różni się od Polskiego Fiata 125p. – Ten jest o tyle ciekawy, że nie ma wewnątrz licznika z taką charakterystyczną dla Dużego Fiata skalą jak w termometrze, tylko ma stare, okrągłe zegary w drewnianej desce rozdzielczej. Ma też inny silnik – zamiast powszechnego półtoralitrowego, został w nim zamontowany stukonny silnik o pojemności 1,6 litra z Mirafiori. Na początku był spotykany jeszcze w milicyjnych Dużych Fiatach.
Okazało się też, że kupienie oldtimera w dobrym stanie nie jest proste. Pierwszy „kandydat” był na chodzie, ale okazało się, że naprawa karoserii jest w zasadzie niemożliwa. Samochód posłużył jako dawca części dla drugiego egzemplarza. – Kupiliśmy go w Niemczech. Jechaliśmy ponad tysiąc kilometrów. Pierwszy właściciel kupił go w 1971 i jeździł nim do 1984 roku, kiedy podarował go w prezencie ślubnym córce i zięciowi. Ale postawił warunek: nie mogą go sprzedać. W 1984 to nie był już szczyt techniki, ale jeszcze nie zabytek. To były czasy Kadettów, Escortów, Golfów… Samochód został pokryty grubą warstwą wazeliny technicznej, odstawiony do garażu i przykryty plandeką. I tak przestał trzydzieści lat. Na miejscu byliśmy przerażeni. Po zdjęciu plandeki całe auto było w wazelinie, która miała już jakiś brązowy nalot. Myśleliśmy, że to wszystko to jest rdza. Dopiero jak przetarliśmy ręką, zobaczyliśmy idealne chromy. Wtedy buzia zaczęła się cieszyć. Nie kupiliśmy go tanio, to prawda, ale była to doskonała baza, żeby możliwie najniższym kosztem zrobić renowację. Samochód ma przejechane 60 tysięcy kilometrów.
Renowacja trwała rok. Nowi właściciele zajmowali się nią po godzinach, dbając o detale. Auto ma nawet opony takie, jak w latach „młodości”. Do zrobienia zostało jeszcze kilka detali, ale auto prezentuje się pięknie. – Szukaliśmy wykonawców, którzy podejdą do tematu normalnie. Na przykład pytanie do lakiernika: ile pan weźmie za pomalowanie Fiata? Padała odpowiedź, powiedzmy, cztery tysiące złotych. Przyjeżdżamy z samochodem na lawecie: a nie, to zabytek, to będzie dziesięć tysięcy. Nie wiadomo dlaczego. Długo szukaliśmy wykonawców, najlepiej starej daty, którzy jeszcze wiedzą jak to się naprawia, jak się konserwuje. Został zakonserwowany środkami, które dziś są już niedostępne ze względu na ekologię, ale udało nam się jeszcze je zdobyć. Ciekawostka: samochód został wyprodukowany bez zewnętrznych lusterek. Musieliśmy mocno poszperać w którym miejscu w kolejnym roczniku lusterka były montowane, a kolejnym wyzwaniem było zdobycie lusterek z epoki. Znaleźliśmy je w Rosji – identyczne były montowane w Ładzie.
Samochód nie jest używany na co dzień. – Jeździmy nim czasem w sobotę czy niedzielę polansować się na mieście. Czasem z rodziną, czasem samemu, czasami z kolegami. Byliśmy na paru zlotach zabytkowych aut. Emocje są niesamowite. Nie ma wspomagania, jest wielka kierownica, z którą trzeba się trochę posiłować. Widać, że auto robi furorę, kiedy jedziesz nim przez miasto dwadzieścia – trzydzieści na godzinę. A najfajniejsze jest to, że czasem robi furorę większą niż Ferrari za dwa miliony.
Fiata można też wynająć do ślubu. Najczęściej korzystają dwudziestoparolatkowie, którzy szukają klasyka. Chłopacy zadają szereg technicznych pytań, dziewczynom bardzo podoba się kolor. Jednak szanse na to, by samodzielnie usiąść za kierownicą, są niewielkie. – Boimy się dawać kluczyków. Auto ma duszę i trzeba się z nim obchodzić delikatnie. Dlatego wynajmujemy samochód z kierowcą ubranym w dwurzędową marynarkę, czapkę, rękawiczki.
Nieliczni szczęśliwcy mogą cieszyć się jazdą. – Trzeba jechać na tyle, na ile samochód pozwala. A tak naprawdę bez problemu pojedzie 130 – 140 kilometrów na godzinę.
Samochód pozwala wrócić do korzeni, poczuć jak podróżowanie wyglądało 30 – 40 lat temu. Wewnątrz nie jest obudowany plastikami, jak
Najnowsze komentarze