Lata pracy w korpo nauczyły ją, że – jak w życiu – jeść też da się na skróty. Refleksja przyszła, kiedy miała problem z wejściem na czwarte piętro. Ciastka i hot-dogi kupowane razem z paliwem, zamieniła na przygotowywane w domu pudełka, do których nie ładuje już mięsa. Nie jest jednak fanatyczką diety roślinnej. Nikomu nie zamierza jej narzucać. Przeciwnie: zdarza się, że na służbowych wyjazdach musi zamawiać drugą porcję obiadu. Pierwszą zjadają współpracownicy…
Rozmowa ukazała się w trzecim numerze Magazynu67 (czerwiec – lipiec 2018).
Jaka jest historia twojej świadomości, jeżeli chodzi o to co jesz i z czego się składasz?
Zaczęło się od tego, że kiedyś tej świadomości nie miałam w ogóle. Nie dbałam o siebie, nie dbałam o to co jem. Skończyło się tak, że bardzo dużo ważyłam, bo 117 kilogramów. Ale to wcale nie było najważniejsze.
Ale dla pełnego obrazu dodajmy, że jesteś wyższa ode mnie.
No dobrze, mierzę metr osiemdziesiąt pięć – to się zgadza. Ale – ciągle to powtarzam – nie chodziło o to jak wyglądam, chociaż musiałam co chwilę kupować nowe ubrania – większe i szersze…
Co przy twojej pracy jest dość kosztowne.
To prawda. Natomiast najważniejsze, że zaczęłam bardzo źle się czuć. To jaki tryb życia prowadziłam, co jadłam – na własne życzenie skończyłam z takim stanem zdrowia i z tak dużą wagą. I wtedy zaczęłam się zastanawiać: czy to wszystko jest warte tego, żebym nie dbała o siebie i w wieku dwudziestu paru lat wyglądała tak jak wyglądam, i żebym się czuła tak jak się wtedy czułam. A czułam się tak, że nie byłam w stanie wejść na czwarte piętro albo podbiec nawet dwieście – trzysta metrów. Zaczęłam szukać odpowiedzi, czytać, oglądać, jeździć na różne warsztaty i dzisiaj jestem w tym miejscu w którym jestem. Dbam o siebie, dbam o swoją rodzinę, a do tego chcę to głosić światu. Między innymi prowadzę warsztaty dla dzieci.
Chciałabym zaznaczyć jedną ważną dla mnie rzecz: nie czuję się propagatorką wegetariańskiej czy wegańskiej kuchni. Czuję się głosicielką kuchni roślinnej. Sama nie jestem ani weganką ani wegetarianką. Zrezygnowałam z czerwonego mięsa i z drobiu, natomiast raz na jakiś czas jem rybę czy owoce morza. Zwiększyłam w swojej diecie ilość potraw stricte warzywnych i wprowadziłam to w domu. Ale to też nie jest tak, że mój mąż i dwaj synowie jedzą wyłącznie warzywa i owoce.
Przystosowali się do twojej diety?
To też nie jest dobre słowo. Polubili. Smażę kotlety, ale faktycznie rzadziej jedzą mięso. A po drugie – jeżeli jedzą mięso, to dobrej jakości. W temacie mięsa jest jeszcze jeden bardzo ważny aspekt. Mięso, które powszechnie znajduje się na półkach sklepowych jest produkowane przemysłowo: szybko, z dodatkiem różnego rodzaju chemii, antybiotyków, w warunkach bardzo stresowych dla zwierząt. I to wszystko odbija się na jakości tego mięsa. Wiesz, jak idę do sklepu i widzę skrzydełka za 5,99 albo 4,99… Musi zarobić producent, transport, sklep i one nadal kosztują 4,99, to – umówmy się – to nie może być dobrej jakości.
To w takim razie gdzie kupujecie mięso?
Mamy takie miejsca, w których – można powiedzieć – to mięso jest od znajomego rolnika. Takiego, co do którego mamy pewność, że nie podsypuje zwierzętom niczego, przez co finalnie to mięso byłoby niezdrowe. Mamy też takie jedno miejsce – sklep Biosfera na Zielonej Dolinie – i tam kupujemy mięso, które faktycznie jest dobrej jakości. Jest z takiego miejsca, którego jestem pewna.
Czyli to kwestia zaufania.
Zaufania i znajomości. Kiedyś jeździło się do rolnika czy do pani, która miała pięć kurek, świnkę, krówkę i było wiadomo co ta pani robi, kim jest, jak te zwierzęta wyglądają, gdzie są wypasane, czym karmione. Żywiliśmy się lokalnie – tak można powiedzieć. I wtedy miało się zaufanie, czy raczej wiedzę. Jestem zwolenniczką tego, by to co jemy, brać od lokalnych rolników czy lokalnych producentów. Natomiast dzisiaj jedzenia jest ogrom. Jedzenie przyjeżdża z Hiszpanii, z Włoch, ma długi termin przydatności do spożycia. I faktycznie jest tak, że gdzieś tam przestałam ufać. I jeżeli mogę, to skłaniam się do tego, żeby kontrolować to co jemy i żeby wybierać mniejsze zło.
Korzystasz z zalet kooperatywy rolniczej…
Tak. Jestem zachwycona tym tematem. Raz w tygodniu przyjeżdża do nas, do Piły pan z Łobżenicy, który prowadzi gospodarstwo ekologiczne. Uprawia warzywa. Spotykamy się na „placu pocztowym” i on przywozi nam w skrzynkach to co akurat ma. Teraz, kiedy jest pora nowalijek, mamy sałatę, młodą kapustę, pietruszkę, koperek, botwinkę… Rzodkiewkę zżarły robale, więc rzodkiewki nie będzie. Ale to nie jest tak, że on też ma od razu marchewkę i ziemniaki. To jeszcze nie urosło i potrzebuje trochę czasu. Jemy te rzeczy, które rosną na bieżąco, które są w danej chwili. I to też coś niesamowitego: jak przywożę to do domu, to muszę się od razu za to zabrać. Te warzywa na drugi dzień zaczynają więdnąć. One nie są złej jakości. One są świeże, ale nie są konserwowane czy w inny sposób zabezpieczone. To nie jest koperek kupiony w markecie, który zawinięty w folię wytrzyma tydzień. Te rzeczy trzeba jeść na świeżo i ja to bardzo doceniam.
Kiedy przyjeżdża ten pan, do jego samochodu ustawia się długi ogonek społeczeństwa spragnionego zdrowych warzyw?
To jest grupa – podpisaliśmy umowę na dwadzieścia tygodni. Pan wie, że będziemy stać w tym ogonku – jest nas kilkanaście osób. Ten sam pan pierwszą grupę zakładał w Bydgoszczy, i do tej grupy ciężko się dostać. Ten rolnik musi mieć świadomość – i ją ma – że musi nas wykarmić, więc nie może do nas przyjechać z pustą skrzynką. Ostatnio kupiłam od pana miód. To nie jest hurt. „Pani Justyno, mam dwa ostatnie słoiki. Bierze pani?”. No biorę, bo następny będzie dopiero za jakiś czas.
Do tej pilskiej kooperatywy można jeszcze dołączyć?
W tym roku już nie. W przyszłym roku – zobaczymy jak się będzie układała współpraca, ale pewnie organizatorzy będą ogłaszać.
Wróćmy do twojej historii. Jak już doszłaś do wniosku, że odżywiasz się źle, pewnie zaczęłaś eksperymentować.
Jeżeli chodzi o żywienie, to u mnie jeszcze jedno jest ważne: pracuję mobilnie, więc codziennie jestem w innym mieście. I to prowokowało przypadkowe jedzenie. Zatrzymywałam się w barze po drodze, albo jadłam to co było na spotkaniu. Musiałam znaleźć sposób, żeby zabierać te swoje rzeczy ze sobą do pracy. Zostałam fanką pudełek wielorazowego użycia. Moich własnych pudełek, do których rano pakuję to co jem w ciągu dnia. Jedzenie do pudełek pakuję też mężowi. Dzieci akurat żywią się w żłobku i przedszkolu, natomiast kiedy przyjeżdżają do domu, jedzą jeszcze na obiad czy kolację te rzeczy, które przygotuję. Mam taki sposób, że jeżeli gotuję obiad, to gotuję go więcej. Tak jak dzisiaj ugotowałam kaszę, to mam ją jeszcze na drugi dzień, mogę ją od razu zapakować do pudełka i zaspokojenie potrzeb żywieniowych nie wymaga ode mnie dużego nakładu pracy.
Zaczęłam szukać co mam jeść, co najlepiej będzie się sprawdzało, co będzie mi pasowało. Zaczęłam jeździć po Polsce na różnego rodzaju warsztaty żywieniowe. Przez rok chodziłam do szkoły dietetyki według tradycyjnej medycyny chińskiej, czyli gotowanie według pięciu przemian. Natomiast nie jestem zafiksowana czy radykalna w temacie jedzenia. Wybieram w praktyce mniejsze zło, które na dziś daje mi zdrowie i dobre samopoczucie.
Od razu zrezygnowałaś z mięsa?
I tak, i nie. Najpierw zrezygnowałam z mięsa w ogóle – również z ryb i owoców morza. Później do tego wróciłam, bo okazało się, że nie czuję się najlepiej – wyszło, że trzeba jeszcze myśleć nad tym co się je, żeby organizmowi dać wszystko, czego potrzebuje. Później mięso pojawiało się raz na jakiś czas. Na przykład kiedy szłam na imprezę do znajomych i nie chciałam robić kłopotu. Natomiast dzisiaj jest tak, że nie jem, wszyscy o tym wiedzą, i jest OK.
Dużo czasu zajął cały proces dochodzenia do tego co jesz dzisiaj?
Kilka lat. I to budowało się we mnie, kiedy zaczęłam widzieć w sobie zmianę związaną z utratą wagi, zmianę związaną z prowadzonym stylem życia. W pewnym momencie życia odkryłam też sport i że to co jem, jest również związane z tym, jak później wychodzą mi treningi. Szukałam tych odpowiedzi, ale nie czuję się specjalistką. Natomiast czuję się osobą, która jest w stanie poskładać wszystko co wie w jedną całość, żeby w małej ilości czasu, bo czasu mam niewiele, z produktów, które jestem w stanie zdobyć lokalnie, przygotować takie rzeczy, które zaspokajają potrzeby moje i mojej rodziny.
Wymądrzam się, a to jest wszystko takie proste. Prowadzę – dosyć nieudolnie – bloga. Czasem jak rozmawiam z ludźmi na temat mojego sportu – triathlonu – czy na temat mojego żywienia, to ludzie łapią się za głowę: kiedy znajdujesz czas, jak to wszystko organizujesz. A to naprawdę jest tak, że można usiąść, zaplanować zakupy, zrobić te zakupy, zapakować do lodówki, ugotować obiad, który możesz też zabrać na jutro, wyrwać się gdzieś, znaleźć godzinę, żeby pouprawiać sport. To naprawdę można zrobić, jeśli tylko się chce.
Czyli to nie tylko zmiana tego co jesz, ale też jak organizujesz życie.
No tak. Jestem żoną, mamą i pracownikiem, więc nie może być przypadku w tym co robię. I tak samo jest, jeżeli chodzi o jedzenie mięsa. Jest taka dziewczyna – Marta Dymek – prowadzi bardzo popularnego bloga Jadłonomia. Mówi o tym, że ludzie jedzą tyle mięsa, bo nie widzą alternatyw i nie umieją się zorganizować, żeby jeść więcej warzyw i owoców. I faktycznie najłatwiej złapać na kanapkę plasterek szynki albo plasterek sera, bo jest na wyciągnięcie ręki. Nawet jeżeli nie masz czasu na duże zakupy, to wyskoczysz do pobliskiego sklepu i tam możesz ten plasterek sera czy szynki kupić. Bułka, masło, i masz wrażenie, że jesteś najedzony. Ale jeżeli poświęcisz sobie chwilę, żeby przygotować coś dobrego, masz gwarancję, że będziesz się lepiej czuł i może się okazać, że będziemy dożywać wieku naszych dziadków. Żyjemy w takich czasach, gdzie to jedzenie determinuje choroby cywilizacyjne, otyłość i różne rzeczy, które wpływają na to, że żyjemy coraz krócej. Oczywiście do jedzenia dochodzi stres i różne inne czynniki, natomiast jesteś tym co jesz. I tu nie ma przypadków.
To trochę praktyki: jak zacząć. Wiadomo: za chwilę będzie opór świeżych pomidorów, ogórków, sałaty. To dobry czas, żeby zmienić dietę na roślinną.
Idealny. Naprawdę idealny, bo faktycznie zimą jest trudniej. Jak teraz pójdziesz na pilskie targowisko, na duży rynek, jak wejdziesz w tę alejkę i – oprócz pięknych kwiatów, których ilość ostatnio mnie zaskoczyła – widzisz warzywa i owoce, których różnorodność jest coraz większa, to jesteś w stanie zrobić cuda. Ale oczywiście jeżeli nie masz pewnej wiedzy i pomysłu na to co chcesz zrobić, to cudów nie zrobisz, nawet jeżeli nakupujesz dziesięć kilogramów różnych warzyw. Warto zajrzeć do internetu, czy do książek, poszukać banalnych, prostych przepisów na pasty, na kasze z warzywami, i zacząć próbować. Wrócić do przypraw, o których zapomnieliśmy. Faktycznie jesteś w stanie jeść zdrowo, smacznie i różnorodnie, a nie tylko kotlet, kotlet, kotlet… I mizeria.
A co zimą?
Zimą zostaje…
Fasola w puszce?
Można, tylko dobrze jest ją przepłukać pod bieżącą wodą. Ja też biorę rzeczy z puszki – żeby nie było. Natomiast mamy warzywa korzeniowe – marchewkę, pietruszkę, seler, ziemniaki, buraki – które gdzieś tam są przechowywane. Do tego jestem fascynatką zaprawiania słoików. Słoiki zaprawiam w mniejszej ilości niż moja mama – bo moja mama jest w ogóle crazy, jeżeli o zaprawianie chodzi – i później z tych słoików korzystamy. Można zrobić powidła, dżemy, ketchup, ogórki kiszone… I z tych rzeczy, dokładając to co jest dostępne – warzywa o których mówiłam, kasze i strączki – między innymi fasolę, ciecierzycę – każdy jest w stanie coś dobrego zrobić.
Dobra, wchodzisz na targowisku w tę najbardziej kolorową alejkę, ale wszyscy wiemy, że dużo warzyw i owoców przyjeżdża z daleka. Jak odróżniasz te lokalne od pomidorów z Hiszpanii i ogórków z Włoch, które rano zostały kupione na giełdzie?
Trzeba rozmawiać. Po prostu. To jest tak, że podchodzę i pytam: skąd pan jest, a to, a tamto, a czy pryskane… Bo jeżeli chodzi o rzeczy zupełnie ekologiczne, to nie masz pewności, że je tam dostaniesz. Najczęściej nie dostaniesz. Ale możesz porozmawiać z panem skąd jest, czy kupuje na giełdzie, czy może sam produkuje, i tutaj już pewne bezpieczeństwo może zostać zachowane. A jeszcze lepiej – i to jest mój najnowszy pomysł – iść na działki i znaleźć tę panią Halinkę czy panią Basię, która na pewno ma wielką pasję związaną ze swoją działką…
I nadmiar pomidorów…
Nadmiar pomidorów, szczypiorku, koperku. I zaprzyjaźnić się z taką panią, która z otwartym sercem i żywą radością te rzeczy sprzeda czy nawet podaruje. Natomiast ja będę miała pewność, że to są warzywa, które mają w sobie minimum chemii. Taki mam plan. I pójdę. Bo to co kupujemy od pana z Łobżenicy najzwyczajniej nam nie wystarcza – jemy te rzeczy na bieżąco. I okazuje się, że jak we wtorek odbieramy paczkę, to w piątek potrzebowalibyśmy kolejnej.
Mamy też po sąsiedzku – w gminie Szydłowo – osoby, które uprawiają warzywa i owoce, i jeżeli mamy czas, to jedziemy i kupujemy. Lokalnie można też znaleźć miody, czy chleby. Ale jeżeli nie masz czasu i nie masz takiego fioła jak ja, to idź na rynek, wybierz te rzeczy, które będą ci najbardziej pasowały, albo takie które znasz i wiesz, że będziesz w stanie coś z nich ugotować. A jeżeli nie możesz iść na rynek, to idź do marketu, tylko nie kupuj rzeczy przetworzonych z dwumiesięcznym terminem przydatności. A jeżeli już musisz, to rób to rzadko. Po prostu. Znajdź jakiś balans między jednym i drugim. To nie jest tak, że nie spotkacie mnie z dziećmi pod McDonaldem. Też do niego pojedziemy na lody czy frytki. Tylko nie żywimy się tam codziennie. Raz na jakiś czas, i też nie w ramach nagrody czy niedzielnego wyjścia. Jeżeli jest jakaś potrzeba, kiedy jedziemy nad morze, czy po prostu mamy ochotę. To działa tak, że nasz organizm jeżeli dostanie coś co jest ciężkostrawne, przetworzone, chemiczne, z zerową wartością odżywczą, on sobie z tym doskonale poradzi. Tylko przez kilka kolejnych dni musi dostawać rzeczy, które dają mu siłę, żeby w następnym tygodniu znowu wyskoczyć na przykład na kebaba.
Prowadzisz zajęcia dla dzieci. Jak one reagują na rzeczy, które hamburgerów z jednej czy drugiej sieci w ogóle nie przypominają?
Starsze dzieci nie mają do końca świadomości żywieniowej. Wiedzą, że coś jest niezdrowe. Tylko co to znaczy „niezdrowe”? To jest kwestia wytłumaczenia im jak to wpływa na ich organizm i co się w nim dzieje. Taka ciekawostka jeżeli chodzi o cukier: jak rozmawiam o nim z dziećmi, to oczywiście nie jest zdrowy, powoduje na przykład próchnicę. No dobrze, a ile jecie cukru? I okazuje się, że jedzą go w ciągu roku na kilogramy. Pierwsza rzecz, to świadomość związana na przykład z zębami. Każde dziecko wie, że cukier powoduje próchnicę.
Wiesz co najbardziej działa na te dzieci? Jak sobie przeliczymy ile zębów trzeba wstawić, jak im wypadną, i ile to kosztuje u dentysty. I to działa w temacie bólu, bo najczęściej dentysty nie lubią, ale mówię, że dentysty też kiedyś nie lubiłam, a teraz jest moim przyjacielem, i w ten sposób próbuję budować świadomość. Ale oprócz bólu, zęby do wstawienia przeliczają sobie na tablety, konsole, wycieczki.
I jeszcze jedna rzecz, która buduje ich świadomość: zawsze jest jakieś dziecko, które ma przy sobie czipsy albo wafelka. Ja wtedy proszę o opakowanie, i wspólnie czytamy etykietę i skład tego „przysmaku”. Dzieci łapią się za głowę co tam jest i jakie to jest świństwo.
Mam też takie filmy, które pokazują ile jest cukru w szklance coli, w wafelku, w biszkopcie. OK, ja też lubię colę, ale to dziecko nie pije szklanki, tylko pięć szklanek. Nie umie się zatrzymać. Dopiero jak im te rzeczy pokazuję i rozmawiam z nimi jak z dorosłymi, to jest gdzieś tam deklaracja – nie że nie będą jadły, ale że będą czytały etykiety, że porozmawiają z rodzicami i zaczną się nad tym zastanawiać. Cieszy to, że chcą na ten temat rozmawiać i to, że zwiększam ich świadomość, bo często są zaskoczone.
Natomiast jeżeli chodzi o młodsze, to najczęściej– jak przychodzę na zajęcia – robimy taką bardzo popularną rzecz: krem kakaowy z awokado, daktyli i bananów. Jak pokazuję awokado, to wszyscy się wzdrygają. Ja ich angażuję do tego, żeby sami zrobili ten krem, widzą co się z tym dzieje. A po drugie, jeżeli nie mówi się im „ty tego nie zjesz”, „ty tego nie lubisz” – bardzo często tak mówią rodzice – to dzieci próbują. Bo dzieci mają w sobie ciekawość świata. W tysiącu dzieci mogę policzyć na palcach dwóch rąk te, które nie dotknęły i nie zjadły tego kremu. Reszta próbowała i w dużej mierze wszystkim smakuje.
Kiedy rozmawiam ze znajomymi na temat kuchni roślinnej, często mają podejście „no zwariowała”. W Polsce aktualnie jest moda na wegetarianizm i weganizm. Trzeba przejść przez barierę niewiedzy, że nie każdy robi to ze względów zdrowotnych czy prozwierzęcych. Kiedy przychodzę na imprezę do znajomych albo znajomi przychodzą do mnie, i przynoszę coś swojego, albo oni jedzą u mnie te roślinne potrawy, to zaczyna im to smakować. Kiedy idziemy do restauracji, i znajomi, czy osoby z którymi pracuję, zamawiają takie popularne i standardowe rzeczy, a ja dostaję coś co jest kolorowe, pachnie inaczej, jest warzywne i jest sezonowe, to miałam takie sytuacje – na przykład na wycieczce we Włoszech – że było trzydzieści obiadów z mięsem, mój jeden był bez mięsa, i okazywało się, że każdy chciał spróbować.
Czyli wyszłaś głodna.
Zamówiłam kolejną porcję. Ale fajne było to, że w tym jak mnie postrzegają inni, przechodziłam metamorfozę od takiej wariatki, która nie je mięsa, do osoby, która je smaczne rzeczy. To nie jest tak, że ja ci dzisiaj powiem: zrezygnuj zupełnie. Powiem: spróbuj, posmakuj. Są takie rzeczy, które zrobią wielkie wow u wielu osób, natomiast te osoby się wzbraniają, bo to dla nich coś nowego.
Ale falafel na cienkim nie jest zły?
Jest w Pile jedno miejsce, gdzie falafel jest po prostu tak dobry, że muszę się ograniczać. Ale czasem przychodzi taki dzień, że zanim wrócę do domu, to jadę tam po cichu, bo jest to naprawdę duże wow.
A wracając do gotowania, to ciekawe jest to, że ludzie w ogóle przestali gotować. Dla mnie nie ma większej satysfakcji – oprócz dumy z mojej rodziny, sportu i pracy – jak z tego, że faktycznie ugotuję, zaprawię do słoików i jestem przygotowana ze zdrowym jedzeniem. I jak skończymy tę rozmowę, to lecę tutaj za las na czarny bez. Z kwiatów zrobię syrop, który przyda się w czasie chorób. I faktycznie mam satysfakcję związaną z tym, że to są rzeczy naturalne, które zostały zrobione tymi rączkami. Można sięgać po lokalne produkty, które czasem rosną tuż obok. Zachęcam do tego, żeby się rozejrzeć, bo można kupić cudowne lokalne rzeczy, ale niektóre można zerwać. Był mniszek lekarski, mam zasuszone pokrzywy, teraz czekam na grzyby.
Zdradź jeszcze jak przejście na kuchnię roślinną wpłynęło na wasz budżet.
Wolałabym, żebyśmy o tym nie rozmawiali, bo tego nie liczyłam. Natomiast kuchnia wegańska czy wegetariańska jest kojarzona z produktami, które nie są tanie. Jest tofu. Jest jackfruit, który udaje mięso. Tylko, że ja nie chcę czegokolwiek udawać. Ja chcę jeść kaszę gryczaną ze szparagami, z czosnkiem, z szalotką. W mojej kuchni nie ma udawania. Jest dużo roślin. Ile dzisiaj kosztuje pęczek szparagów? Sześć złotych? Dwie szklanki kaszy gryczanej, to masz dwa złote. Kilka ząbków czosnku, łyżka oleju kokosowego, przyprawy… To nie jest tak, że dzisiaj zjemy za milion monet. Zjemy roślinnie, tanio, lokalnie i smacznie.
Czyli jesteś przeciwniczką parówek sojowych i tak zwanych wędlin sojowych?
Ja tego nie jem. Jeżeli chodzi o soję, to w ogóle jestem przeciwniczką i staram się jej unikać. Natomiast jeżeli chodzi o temat udawania mięsa, to też jestem od tego daleka. Te wszystkie rzeczy, które udają mięso, żeby miały tę konsystencję, żeby się trzymały i miały długi termin przydatności do spożycia, mają różne rzeczy, które nie są zdrowe. To też nie jest tak, że kuchnia wegetariańska czy wegańska musi być zdrowa – też możesz jeść ścierwo i też warto czytać etykiety. A jeżeli chodzi na przykład o temat grilla, to grilluję warzywa albo robię falafele z ciecierzycy, i one świetnie tam pasują. Tutaj też trzeba zachować zdrowy rozsądek i nie wpadać ze skrajności w skrajność. Bo jeżeli dziś jesz wędlinę, a jutro chcesz być wege i kupujesz wędlinę wegetariańską, sojową, to nie zadbasz o swoje zdrowie. Jedz roślinnie, ale nie rzeczy przetworzone.
Justyna Jasoń-Pawłowska
Rocznik 1981. Żyje szybko i niemal codziennie w rozjazdach po północno-zachodniej Polsce. Od 14 lat pracuje w dużym banku – jest managerem do spraw jakości sprzedaży. Od 4 lat zafascynowana dietą roślinną. Nawyki żywieniowe zaczęła zmieniać, kiedy doszła do wniosku, że to chyba dieta sprawia, że czuje się źle. Wkrótce do zmiany żywieniowej dołączyła triathlon. Od dwóch lat edukuje w dziedzinie lepszego żywienia prowadząc warsztaty i wykłady (najchętniej dla dzieci). Jest żoną Wieśka i mamą dwóch ukochanych przez nią chłopców.
Pasta z czerwonej fasoli
Puszka czerwonej fasoli
Garść posiekanej natki pietruszki
Garść pokrojonego szczypiorku
3 łyżki oliwy z oliwek
3 łyżki wody
Pół łyżeczki czerwonej papryki
Sól i pieprz do smaku
Odcedź fasolę, dokładnie wypłucz ją na sicie pod bieżącą, zimną wodą. Wypłukaną fasolę razem z pozostałymi składnikami wrzuć do kielicha blendera i blenduj do uzyskania gładkiej masy. Jeżeli chcesz aby pasta była mniej gęsta, dodaj jeszcze 2 łyżki wody. Dopraw do smaku pieprzem i solą.
Budyń jaglany z cynamonem
Szklanka surowej kaszy jaglanej
4 szklanki mleka owsianego (bądź innego ulubionego)
2 – 3 łyżki syropu klonowego
Łyżeczka cynamonu
Kilka kropel cytryny
Szczypta soli
Wrzątek
Kaszę wrzuć do pustego garnka i praż ją na wolnym ogniu, aż do uzyskania orzechowego zapachu (uważaj żeby jej nie spalić). Zalej wrzątkiem i wylej wodę z szumami. Przepłukaną kaszę zalej trzema szklankami mleka, dodaj cynamon, sól oraz kilka kropel cytryny. Gotuj do miękkości. Odstaw kaszę pod przykryciem, tak aby wchłonęła płyn. Wystudzoną wrzuć do kielicha blendera, dodaj ostatnią szklankę mleka oraz syrop klonowy i blenduj aż do uzyskania konsystencji budyniu. Przełóż do pucharków i udekoruj ulubionymi owocami sezonowymi.
Kasza gryczana ze szparagami
Szklanka kaszy gryczanej niepalonej
Pęczek zielonych szparagów
Mała cebula
3 ząbki czosnku
Olej kokosowy
Szczypta cukru
Sól i pieprz
Wrzątek lub bulion warzywny
Szparagi obierz, podziel na łodygi oraz końcówki z główką. Łodygi pokrój na około 2,5 cm. Odłóż do miseczek. Cebulę pokrój w kostkę i przesmaż ją ze szczyptą cukru na dwóch łyżkach oleju kokosowego. Na sam koniec wrzuć przeciśnięty przez praskę czosnek. Smaż około 30 sekund (uważaj, czosnek szybko się pali). Na patelnię dorzuć kaszę oraz zalej ją dwoma szklankami wody lub bulionu warzywnego. Dodaj pokrojone łodygi szparagów i około 1 łyżeczki soli. Wszystko gotuj około 7 minut. Po tym czasie na górę kaszy połóż końcówki z główkami szparagów – ugotują się na parze, która wytwarza się przy gotowaniu kaszy. Przykryj patelnię, zmniejsz ogień do minimum i daj dojść kaszy i szparagom. Kiedy kasza i szparagi będą miękkie, całość wymieszaj, dopraw solą i pieprzem. W wersji wegetariańskiej dodaj na koniec łyżkę masła, w wersji wegańskiej polej kaszę ulubioną oliwą.
Zupa ogórkowa
300 g kiszonych ogórków
2 marchewki
Korzeń pietruszki
300 g obranych ziemniaków
Szklanka mleka kokosowego
2 łyżki oleju kokosowego
Mała cebula
Liść laurowy
2 ziarna ziela angielskiego
Garść poszatkowanego koperku
Litr wody
Szklanka wody z ogórków
Sól i pieprz do smaku
W garnku rozgrzej olej kokosowy. Wrzuć ziele angielskie i liść laurowy, dodaj cebulę. Duś cebulę do miękkości. Dodaj pokrojone w kostkę marchew i pietruszkę, przemieszaj. Dolej wodę, gotuj 10 minut. Dodaj pokrojone w kostkę ziemniaki, gotuj kolejne 10 minut. Sprawdź czy warzywa są miękkie. Dodaj starte na grubych oczkach ogórki oraz mleko kokosowe, sól i pieprz. Gotuj 5 minut. Na koniec dodaj wodę z ogórków oraz koperek. Doprowadź do wrzenia. Jeśli lubisz smak słodko-kwaśny, możesz dodać łyżkę syropu z agawy lub syropu klonowego albo – po prostu – cukru.
Najnowsze komentarze