To jedna z tych historii, po których oczy nie są suche. Bo są na świecie miejsca, w których ludzie mają mniej niż najbiedniejszy z nas, żyjących w bogacącym się kraju – mimo wszystko – Zachodu. Jeżeli masz słabe nerwy, możesz jeszcze przewrócić stronę bez konsekwencji. Nie zmienisz nic w swoim życiu. Nie zmienisz też nic w życiu sieroty z Nepalu.
Tekst ukazał się w trzecim numerze Magazynu67 (czerwiec – lipiec 2018).
Agnieszka Rujner-Markowska jest księgową. Prowadzi w Pile biuro rachunkowe. Ma też drugą naturę – zupełnie odmienną od tego, z czym może kojarzyć się praca w której na monitorze przewijają się miliony liczb, a na półkach w równym rzędzie stoją grube segregatory. Agnieszka podróżuje.
W swoich podróżach była już w dość egzotycznych miejscach – między innymi na Kubie i w Japonii. W kwietniu dotarła do Nepalu. Do Katmandu zaprosił ją Tashi Nyiama Lama, poznany niegdyś buddyjski lama – pochodzący z Turcji, a odkrywający swoją duchowość właśnie w pobliżu Dachu Świata.
Mieszkanie w buddyjskim klasztorze okazało się zderzeniem między wyobrażeniem o takim miejscu, a twardą rzeczywistością. – Od zawsze moje wyobrażenia o przebywających w takich miejscach chłopcach kreowały wizję dzieci, które poczuły duchowe powołanie do tego typu odosobnienia – opowiada Agnieszka. – Jednak będąc tam i uczestnicząc w codziennym życiu małych mnichów i lamów, poznając bliżej ich świat, mogłam zweryfikować swoje dotychczasowe opinie. Jadaliśmy wspólnie z nimi, obserwowaliśmy ich modlitwy, codzienną rutynę, rytuały, ich świat. W klasztorze przebywało w czasie naszej wizyty ok. 140. chłopców, którymi opiekowało się tylko dwóch lamów – tak zwą się w buddyzmie tybetańskim duchowi nauczyciele. Nasze zdziwienie budziły pojawiające się prawie każdego dnia przy posiłkach nowe grupy chłopców: wystraszonych, brudnych, niekiedy jakby zdziczałych. Okazało się, że to często sieroty lub dzieci z ekstremalnie ubogich rodzin, których jedyną nadzieją na lepsze życie, codzienny posiłek, dach nad głową i jakąkolwiek edukację, może dać pobyt i pomoc mnichów. Trafiają tam dzieci już w wieku trzech lat.
Trzy lata temu Nepal dotknęło trzęsienie ziemi. Jego epicentrum znalazło się zaledwie 77 kilometrów od liczącego milion mieszkańców Katmandu. W wyniku kataklizmu zginęło prawie dziewięć tysięcy ludzi. Prawie pół miliona straciło dach nad głową. Mnisi starają się pomagać najuboższym. – Regularnie wyruszają daleko poza Katmandu, aż pod granicę z Chinami, do miejsc bardzo trudno dostępnych z względu na swoje usytuowanie – wysoko w Himalajach – mówi Agnieszka. – Życie w tych himalajskich wioskach jest niewyobrażalnie ciężkie, nie ma tam szkół ani możliwości edukacji. Nie mówię tu ściśle o edukacji szkolnej ale także na przykład o zasadach higieny. W domach nie ma wody, nie ma toalet. Mieszkańcy potrzeby fizjologiczne załatwiają za domostwami, wykopując w ziemi dziurę.
I dlatego zdarza się, że jedną z pierwszych rzeczy, których w klasztorze uczą się dzieci, jest korzystanie z toalety.
Oprócz chłopców, którzy trafili do klasztoru z powodu skrajnej biedy lub sieroctwa, są też tacy, których rodzice chcieli, by zostali lamami. Dla buddyjskich rodzin to powód do dumy.
– Klasztor to przestrzeń zamknięta – opisuje Agnieszka. – Na środku znajduje się dziedziniec otoczony budynkami, a wejście możliwe jest przez dużą, strzeżoną bramę. W jednej części znajduje się przepiękna barwna buddyjska kaplica w której dwa razy dziennie młodzi lamowie odprawiają pudżę (buddyjski obrzęd religijny w czasie którego chłopcy czytają sutry, czyli nauki Buddy, śpiewają mantry), szkoła i część sypialna. Niestety, warunki w pokojach, w których mieszkają dzieci, ze względu na brak funduszy, urągają wręcz ludzkiej godności. Nie widziałam jeszcze nigdy takiej biedy. W pokoju jest łóżko, koce do spania i ławka. Ściany są odrapane, a zapach porównywaliśmy do zapachu panującego w kurniku. Nic więcej. Dzieci przez całe dnie chodzą i śpią w tych samych, brudnych ubraniach, w których zostały odnalezione. Nie mają zupełnie nic. Z tego co zaobserwowałam, dzieci które dopiero przyjechały, są wystraszone. Wydaje się że nikt im nie tłumaczy co się stało i co będzie się z nimi działo dalej. Nagle oderwani od swojej dotychczasowej rzeczywistości znajdują się w całkiem nowym wymiarze. A tutaj jedną z pierwszych rzeczy której doświadczają, jest golenie głów. Wystraszone dzieci głaskały się z niedowierzaniem po swoich pozbawionych włosów główkach.
Każdy dzień chłopców przez wszystkie lata wygląda tak samo, a kolejne części dnia odmierzane są dźwiękiem dzwonu rozlegającym się na dziedzińcu. Pobudka następuje o szóstej rano. Chłopcy mają czas na toaletę przy kranikach z zimną wodą usytuowanych na podwórzu klasztoru. Od 6.30 do 8.00 biorą udział w modlitwach (pudży), a o 8.00 jedzą śniadanie. Od 9.00 do 10.00 trwa darma, czyli czytanie pism buddyjskich nauczycieli, natomiast od 10.00 do 12.00 – nauka. W czasie naszego pobytu w klasztorze nauczycielami byli wolontariusze z Meksyku i Włoch. W południe dzwon wzywa na obiad, a od 14.00 do 16.00 ponownie trwają lekcje. Od 16.00 do 17.00 mali mniszkowie mają czas wolny. 17.30 to pora kolacji, a od 18.30 do 20.00 trwa wieczorna pudża. Po tym przygotowanie do nocy. Pokoje w których śpią dzieci, najczęściej są dwuosobowe – znajdują się w nich po dwa łóżka – jednak dzieci ze względu na potrzebę bliskości sypiają w grupie, bywa że nawet w ósemkę.
Tylko w soboty rozkład dnia jest inny – nie ma zajęć lekcyjnych. Jest to dzień na sprzątanie i pranie. Sobota to także dzień, w którym jest czas na oglądanie bajek. – Sobotni seans to chyba jedyna rozrywka na jaką mogą liczyć – opowiada Agnieszka. – Ze względu na panujące zasady nie mogą grać na przykład w piłkę nożną. Ze względu na ograniczone fundusze klasztoru, nie mają nic czym mogliby się zająć. Zupełnie nic. Spacerują, biegają, do zabawy używają kijków które gdzieś znaleźli, mioteł którymi sprzątają. U jednego chłopca widziałam pudełko po ciastkach, o którym opowiadał że to dom. Generalnie chłopcy podlegają buddyjskim regułom: zakazane jest zabijanie wszelakich istot żywych, nie mogą mieć zabawek przypominających czy imitujących broń, chodzą w mnisich strojach. Chłopcy w klasztorze zostają do szesnastego – osiemnastego roku życia. Ale jeżeli chcą zostać dłużej – nikt im tego nie zabrania.
Agnieszka jest mamą i z tej perspektywy trudno jej przejść obojętnie obok tych chłopców. – Dla mnie pobyt tam to swoisty pobyt w sierocińcu. Naprawdę trudno powstrzymać łzy podczas wspólnych posiłków, obserwując grupę w której były także dzieciaczki nie starsze niż czteroletnie, które musiały samodzielnie radzić sobie ze wszystkim: z praniem, myciem się, zmywaniem talerzy po posiłkach, odnalezieniem się i swojej roli w tak dużej i różnorodnej grupie.
Mnisi, jakkolwiek by się nie poświęcali, muszą stosować dyscyplinę. Jest ich tylko dwóch, a pod opieką mają ogromną grupę chłopców w różnym wieku. Jasne zasady i dyscyplina to konieczność. Niestety, nie ma w tym świecie miejsca na bliskość i czułe słówka. – W pierwszych chwilach tak ostre traktowanie wzbudziło mój wewnętrzny bunt: jak można tak traktować dzieci – tak przedmiotowo. Jednak szybko musiałam zweryfikować tę moją wewnętrzną ocenę. Przy rozdawaniu cukierków, które przywieźliśmy z Polski – częstując tak jak mamy w zwyczaju robić u siebie – zostalibyśmy zgnieceni, mniejsze dzieci pobite, a silniejsze wyszłyby z pełnymi garściami. Doświadczyłam na sobie, że bez dyscypliny i żelaznych zasad nikt by nie okiełznał takiej grupy. Nie zmienia to jednak moich odczuć: że dzieciństwo w takich warunkach przypomina bardziej życie w koszarach, z żołnierską musztrą, bez przestrzeni dla jakiegokolwiek indywidualizmu, czułości czy zrozumienia. Nie ma czasu na zainteresowanie jednostką, czy zapewnienie poczucia, że każdy jest ważną osobą. Spełnienie tego typu potrzeb chyba bez względu na szerokość geograficzną jest niezbędne dla zdrowego rozwoju każdego człowieka. Z bólem serca wspominam, jak dzieci lgnęły do nas, gdy zaczęliśmy bawić się z nimi w nasze niemowlęce „kosi-kosi-łapki”. Każdy chciał chociaż raz klepnąć czy dotknąć i była to dla nich fantastyczna zabawa, która wywoływała szczerą radość. Zainteresowanie grą rosło w ekspresowym tempie. Chwila poświęcona im na coś poza obowiązkowym zapewnieniem wiktu i opierunku, wydawała się dla nich bardzo cenna. Cenne wydają się także przedmioty z racji tego że nie posiadają niczego co by do nich należało. Chłopczyk, którego przyjęłam w adopcję serca, zaprowadził minie do swojego pokoju i pokazał swój największy skarb: schowany w poduszce ołówek, którego strzegł przed innymi.
Agnieszka chciała choć trochę poprawić los nepalskich chłopców i tak – jeszcze na miejscu – razem z dwoma przebywającymi tam równocześnie Turczynkami, wpadły na pomysł „adopcji serca”. Chodzi o to, by wybrane, konkretne dziecko wspierać comiesięcznymi wpłatami. Dla nas są to stosunkowo niewielkie kwoty – rzędu pięćdziesięciu złotych miesięcznie. Dla nich to wyraźna poprawa warunków życia: możliwość zakupu np. bielizny, zeszytów czy podstawowych lekarstw. – Ale najważniejsze jest nawiązanie kontaktu z wybranym chłopcem. Przesyłanie listów, zdjęć, pocztówek, książeczek… Chcielibyśmy aby dzieci wiedziały, że istnieje na świecie ktoś – chociaż jedna osoba – dla której są ważni. Wysyłane pocztówki mogą pokazać świat z innej perspektywy, ujawnić, że istnieje barwna przestrzeń poza klasztornymi murami, za które nie wiem czy niektórzy z nich kiedykolwiek wychodzą.
Równie ważne – tym razem dla naszych dzieci – dla naszych dzieci może być nawiązanie kontaktu z dziećmi żyjącymi w zupełnie innej rzeczywistości. – Możemy naszym dzieciom pokazać inny wymiar świata, uwrażliwić na ludzką krzywdę, na to, że są na świecie dzieci, którym brakuje tego, co my mamy często w nadmiarze. I że nie są to anonimowe osoby, a człowiek, którego znamy z imienia i nazwiska, który w listach zwraca się do nas po imieniu. Nie zrażaj się, jeśli nie znasz angielskiego (dzieci w klasztorze uczą się angielskiego i kontakt w takim języku – prócz nepalskiego – jest preferowany). Samo wysłanie pocztówki czy rysunku to ogromna wartość. Język niech nie będzie tutaj przeszkodą w możliwości uszczęśliwienia i zmiany jakości czyjegoś życia. Najważniejsza jest tutaj intencja.
– Mój adopcyjny synek to Lokesh – opowiada Agnieszka. – Półsierota, którego mama wyrzuciła z domu po tym jak poznała nowego partnera. Mężczyzna nie zaakceptował dziecka. Lokesh nie miał nic, był wystraszony, bał się podejść – początkowo uciekał. Mieszkał w wiosce w górach. Gdy wzięłam go na zakupy, był wystraszony za każdym razem gdy zatrąbił samochód. Nikt nie wie ile Lokesh ma lat i jaki jest dzień jego urodzin. I tak jest z większością tych chłopców – nikt nie wie kiedy się urodzili. Podczas wspólnego wyjścia poza teren klasztoru, dokonaliśmy podstawowych zakupów: talerz, kubek, szczoteczka do zębów którą sam mógł sobie wybrać, bielizna. Dla nas była to kwestia dwudziestu złotych. Dla niego wszystko co posiada i nawet nie wyobrażacie sobie jaką wielką sprawiło mu to radość.
Osoby które dołączą do adopcji serca nepalskich małych mnichów mają możliwość pobytu i zamieszkania w klasztorze w Katmandu, odwiedzenia i spędzenia czasu ze swoim wybrankiem serca. Mnisi są bardzo wdzięczni za wszelka pomoc więc zapraszają, goszczą z otwartymi rękoma i szczerym sercem wszystkich którym bliski jest los tych dzieci.
Jeżeli chciałbyś/chciałabyś adoptować sercem małego mnicha z Katmandu, nawiązać korespondencyjną znajomość, pomóc finansowo stosunkowo niewielkim nakładem (za to regularnie – to ważne), a przy okazji mieć zapewnioną miejscówkę w Katmandu, najłatwiej skontaktujesz się z Agnieszką przez Facebooka – przez profil „Ciekawa Świata – Agnieszka Rujner”, mailowo: aga.rujner@gazeta.pl lub telefonicznie: 531 860 200. Nie zmienisz losów całego świata, ale możesz zmienić los jednego, konkretnego dziecka. Kilkoro z nich znalazło już w Pile i regionie swoich opiekunów.
Z samym Tashi Nyiama Lamą będzie można spotkać się w Pile osobiście – prawdopodobnie we wrześniu.
Najnowsze komentarze