W drugim numerze Magazynu67 znalazła się na okładce, a w środku możecie przeczytać jej opowieść o Francji – głównie o Sabaudii i tamtejszym winiarstwie. Między tą rozmową, a wydaniem numeru minęło jednak pół roku, więc w międzyczasie zdążyła odwiedzić Gruzję. Tamara Krakowiak dała się namówić na drugą rozmowę – tym razem o Gruzji właśnie. Potraktujcie ją jak dodatek do tego, co przeczytaliście na papierze. Możecie ją przeczytać. Możecie też odsłuchać – player na górze strony.
I znowu jesteś w Polsce, i znowu udało nam się spotkać w słoneczny poranek. Trochę cieplej, trochę chłodniej niż w Gruzji?
Chyba trochę chłodniej. Jest dużo wiatru.
W Gruzji nie wieje?
Przynajmniej kiedy byliśmy – nie wiało aż tak. Wiało pierwszego dnia. Mieliśmy wtedy deszcz, mieliśmy burzę, więc wieczorem było chłodno. Mama mówiła mi: „weź czapkę i rękawiczki”. „Nie, no po co? Ciepło będzie”. Jak ja żałowałam, że ich nie wzięłam – właśnie tego wieczoru. Całe szczęście, że posłuchałam i wzięłam grube skarpety. Uf! Słuchajcie waszych mam! One zawsze mają rację!
Pamiętam, że kiedyś na Facebooku wrzuciłaś zdjęcie z Courchevel. Poprosiłem cię, żebyś zrobiła zdjęcie lotniska, bo bardzo mi się podoba – widziałem je w internecie. Twoja mama napisała, że nie chce, żebyś gdziekolwiek zbaczała ze szlaku. Tym razem też cię przestrzegała?
Dała mi kilka dobrych rad, ale „nie, mamo, no gdzie?”. Całe szczęście, że wzięłam te skarpetki, które uratowały mi życie, bo wieczorami było chłodno. W dzień było bardzo ciepło, tym bardziej że byliśmy w południowo-wschodnim rejonie Gruzji. Tam jest Park Narodowy Waszlowani – bardzo niedaleko granicy z Azerbejdżanem. Momentami do Azerbejdżanu mieliśmy kilometr, trzy kilometry. Byliśmy na takiej prawie pustyni, na takim stepie, półpustyni – taki klimat, że w dzień ciepło, a wieczorami chłodno.
To zacznijmy od początku – od tego co Cię zaniosło do Gruzji.
Przypadek – jak zwykle. Chociaż roiło mi się już gdzieś w głowie, że może Albania, Chorwacja – te tereny…
To trochę daleko.
Powiedzmy, że bardziej niż Francja – gdzieś bardziej w tym rejonie. Ale że miałam bardzo ciężki sezon i byłam bardzo zmęczona, stwierdziłam, że należą mi się jakieś dobre wakacje. A że jestem koniarą od dziecka, to… Właściwie nie wiem jak to wygooglowałam. Jakoś wygooglowałam „rajdy konne” i „Gruzja”, i tak jakoś wyszło. Zadzwoniłam, umówiłam się, pojechałam.
I oczywiście nie pojechałaś z wycieczką z biura podróży, tylko sama sobie wszystko zorganizowałaś.
Aż tak do końca, to nie. Trafiłam na Jacka, który organizuje rajdy konne – po Armenii, po Iranie, po Polsce, po Maroku i po Gruzji. Zadzwoniłam do niego, zapytałam czy jest miejsce i akurat okazało się, że robi wyjazd bardziej dla znajomych… I tak się podpięłam.
Zostałaś znajomą.
Zostałam znajomą.
Dobra, przypadek czy nie, podejrzewam, że coś cię ciągnęło w tamte rejony. Mówiłaś o Albanii, o Chorwacji… Gruzja to jednak nie Hiszpania ani Floryda.
Bo to jest dla mnie taki trochę trudny temat. Może nie tyle trudny, ale to jest takie… Ja nie wiem co się ze mną dzieje, kiedy jestem w tych rejonach, ale uświadomiłam sobie jak byłam na wschodzie Polski, że mam ze Wschodem coś takiego, że… Pamiętam jak kiedyś tu, na Wyspie były Bukowińskie Spotkania i te wszystkie zespoły ze Wschodu – jak oni śpiewali, jak prezentowali swoją kulturę, to mi się tak serce rozdzierało. Bo ja nie wiem, mam jakąś tęsknotę za Wschodem. Mam głęboko w sobie coś takiego, że to mnie jakoś szalenie wzrusza i chyba podświadomie ciągnie mnie w te rejony. Teraz, jak już byłam w Gruzji, strasznie chciałabym zobaczyć Bałkany. Tylko nie teraz, bo teraz jest gorąco. Może mi się uda we wrześniu albo październiku, albo jeszcze później. I chyba z tego względu tak wyszła Gruzja, że gdzieś tam w głowie mam taką podświadomą chęć, żeby właśnie w ten rejon Europy się udać. I się udało.
Może ten Wschód to przez imię?
Może. Ja moje imię przeklinałam jak byłam dzieckiem, bo wszyscy na mnie mówili, że jestem „ruska”. W latach osiemdziesiątych to było średnio przyjemne określenie. Teraz swoje imię uwielbiam i uważam, że jest bardzo fajne. Ale moi pradziadkowie mieszkali na Ukrainie, więc może jest coś takiego. Pamiętam ze szkoły średniej „Sonety krymskie” Mickiewicza. To mnie też jakoś strasznie wzruszało, strasznie mnie poruszało. Coś chyba w tym jest. Nie wiem, ciężko mi to określić. Ale jak wróciłam do Tbilisi z tego parku, po tym jak przemierzaliśmy te półpustynie i wszystkie te tereny, to naprawdę przez jeden dzień nie mogłam dojść do siebie. Mówiłam sobie: „Wyrzucam wszystko i wyjeżdżam tam. Po co mi ta Francja? Po co mi ta Polska? Bez sensu wszystko! Po co mi ta cywilizacja? Wyjeżdżam i wracam!”. Przez jeden dzień nie mogłam się kompletnie odnaleźć. To jest takie… delirium. Może to patetycznie zabrzmi, ale to jest taki ból w sercu, takie emocje, że to tam jest gdzieś moje miejsce. Strasznie trudno mi to nazwać – sama nie wiem co się dzieje w takich momentach.
Może faktycznie jesteś zmęczona cywilizacją?
Ale ja zawsze byłam zmęczona cywilizacją. Chyba. Tak sobie myślę. Ja mam chyba taką duszę. Wiem, że mój dom w przyszłości to będzie drewniany dom gdzieś na Wschodzie, gdzie trawy nie będzie mi kosiła kosiarka, tylko koza, gdzie nie będę miała polbruku.
Więc właśnie straciliśmy Tamarę z Piły… Dzisiaj jak słyszysz „Gruzja” – co pojawia ci się w głowie jako pierwsze?
Dzikość.
Dlaczego?
Bo tam jest jeszcze dziko. Może to śmiesznie zabrzmi, ale miałam taki przeskok kulturowy z Francji, która jest taka ą – ę, wszyscy są tacy grzeczni. Francuzi mają taki styl bycia – oni są ogólnie grzeczni: dzień dobry, do widzenia, smacznego – wszyscy się do siebie uśmiechają, wszyscy się pozdrawiają. Natomiast w Gruzji… Oni też są mili – żeby nie było. To nie są ludzie bez kultury. Ale ta kultura jest inna. Tam nikt się o takie pierdoły nie troszczy, nie zajmuje się tym. To jest kraj, który się rozwija. Przyrównałabym go do naszego początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy postkomunizm mieszał się z kapitalizmem, kiedy wszystko przyjmowaliśmy zupełnie bez przemyślenia. Tam nie ma takiego „och, przepraszam”, „ach, dzień dobry”… Nie ma tego typu zachowań. Dla mnie to było dość… Może nie szokujące, ale ja we Francji jestem sama. Nie mam nikogo z Polski, jestem właściwie tylko z Francuzami, więc siłą rzeczy asymiluję pewne ich zachowania, jakoś się do nich przyzwyczajam. I jak się prawie prosto z Francji znalazłam w Gruzji, początkowo ciężko było mi się odnaleźć.
Dzikość też pod względem takiego brutalizmu. W Gruzji jest tak bardzo naturalistycznie. Skrajna bieda miesza się z nowobogactwem albo z bogactwem. To są kontrasty, które trącą właśnie taką dzikością, brutalnością. Na przykład jest mnóstwo bezpańskich psów: zapchlonych, zakleszczonych, wychudzonych, ale z czipami w uszach. To jest ta dzikość, ale przede wszystkim – natura. To jest coś czego nie da się opisać – jak się śpi tylko w śpiworze, bez namiotu, na środku takiej półpustyni, świeci księżyc w pełni i o godzinie drugiej w nocy słyszy się wycie kojotów… To jest coś niesamowitego.
Tbilisi – masz wrażenie, że faktycznie mieszają się tam wpływy Europy i Azji?
Nazwałabym to jednak zupełnie odrębną kulturą. Tam jest taka architektura, której nie widziałam do tej pory. Ciężko mi ją pod cokolwiek podpiąć. Jest prawosławie. Nie widziałam wpływów islamskich. Myślę, że to jest odrębność.
A ludzie? Jacy są?
Ludzie są fajni! Jedyny minus jest taki, że ja nie rozmawiam po rosyjsku. Stwierdziłam, że muszę się nauczyć rosyjskiego. Po angielsku można się porozumieć, ale z młodszymi. Ze starszymi – po gruzińsku albo po rosyjsku. Jak coś do mnie mówili, to – wiadomo – coś tam się rozumie, bo jednak to język nam bliski, z tej samej grupy językowej. Ale gdybym rozmawiała po rosyjsku, byłoby fajniej. Ale ogólnie Gruzini są w dechę.
Bo?
Bo są tacy bezproblemowi. To też jest jakaś forma… Żeby dobrze ubrać to w słowa… Trochę takiej dzikości. We Francji ludzie też są otwarci, ale jest inaczej. W Gruzji trzeba przełamać lody, ale jak już się te lody przełamie – jest rewelacja. Trafiłam do zupełnie innego hotelu, niż miałam trafić. Szłam pieszo i nawigacja źle mnie poprowadziła. Podchodzę pod drzwi, i widzę, że to nie tu. Właściciel był już na progu, mówi: „dobra, dobra, to chodź”. OK, weszłam. Mówi dalej: „dobra, czego szukasz?”. Powiedziałam, że innego hotelu – „dobra, dobra, zaraz to załatwimy”. Za chwilę był telefon, po piętnastu minutach przyjechała po mnie właścicielka tego drugiego hotelu. W międzyczasie pan poczęstował mnie jabłkami z jego ogrodu, poprowadził do winnicy, spróbowałam wina, powiedział, że organizuje wycieczki gdzieś tam, więc następnego dnia z nim pojechałam. I to wystarczyło – dziesięć minut. A skąd jesteś? A z Polski. A to on pracował w Polsce, a to był w Polsce, a to to, tamto…
Udało ci się wejść do gruzińskiego domu?
Udało się. Też zupełnie przypadkiem, bo z właścicielką hotelu, do którego finalnie trafiłam, trochę objechałyśmy, pokazała mi co i jak, i w końcu mówi: „wiesz co, musimy jechać do moich rodziców, bo muszę zabrać dzieci”. „Dobra, to jedziemy”. Na miejscu mówię: „To ja może poczekam tu na ciebie”. Nie chciałam się tak wpraszać. A ona: „Nie, nie, nie. Chodź”. I tak: na stół poszedł rosół. W sumie nie wiem czy to jest rosół, ale taki jakby nasz rosół, tylko mniej aromatyczny. Taka bardziej woda, za to jedzą go z ziemniakami. Potem kawa po turecku. Potem wino. Potem koniak. Później ten koniak był chyba z wódką. Jakieś ich słodycze… Ja po prostu stamtąd wyszłam takim trochę chwiejnym krokiem. Ale wszystko mi powiedzieli, wszystko pokazali, co warto zobaczyć i jak tam trafić. „A ty z Polski! My to lubimy Polaków, bo Polska to fajny…”.
W tym domu mogłaś posłuchać rodzinnych historii?
Aż tak to nie. Byłyśmy tam tylko tyle, żeby zjeść i wypić. Dłużej nie siedziałyśmy ze względu na dzieci. No i ciężko było mi się porozumieć – dlatego muszę się nauczyć rosyjskiego, bo chciałabym się z nimi porozumieć. Jak już się zacznie rozmawiać w języku, który oboje rozumiemy, można się bardzo dużo dowiedzieć.
Mam cię! Chcesz wrócić.
No chcę.
Dokąd?
Lądowałam w Kutaisi, później jechałam do Tbilisi – to jest mniej więcej 230 kilometrów na wschód. Ale nie byłam na przykład – jak się jedzie już na Kazbek Drogą Wojenną – tam chciałabym pojechać. Inne rejony górskie, Svaneti…
W miastach zaobserwowałaś nastawienie Gruzinów do Rosjan?
Najpierw spałam w Kutaisi, później w Tbilisi. Trafiłam do hotelu, do takiej fajnej rodziny – ojciec był profesorem historii, a mama – profesorem językoznawstwa. Rozmawiałam z nimi, bo mówili po angielsku, że oni wiedzą, że ich kraj jest mały. W porównaniu do Rosji – wiadomo. W porównaniu do Turcji też jest mały i też niewiele mogą zrobić. Oni bardzo cenią swoją kulturę. Są dumni ze swojej tożsamości narodowej. Ale mają taki strach przed Rosją, że Rosja będzie chciała ich gdzieś tam wchłonąć i z tym krajem nie mają szans w razie konfliktu zbrojnego. Nastawienie do Rosjan mają takie… średnie.
Wróćmy do spraw przyjemniejszych. Jak już wyjechałaś z miasta na step szeroki, to… co?
Ojoj. To jest zupełnie inne doświadczenie. Pewnie jest jeszcze wiele miejsc, w których można znaleźć taką „dzikość” i taki brak wpływów człowieka. Ale stanąć pośrodku wzgórz ciągnących się po horyzont, tylko z końmi, które czasami są – powiedzmy – półdzikie, i gdzieś tam pasące się owce… To jest niesamowite doświadczenie. I przede wszystkim tam natura – przynajmniej w mojej ocenie – jest nieskażona, nietknięta. I jest strasznie dużo ptaków śpiewających. W Europie notuje się spadek liczby ptaków śpiewających. Nawet ostatnio czytałam artykuł o tym, że niedługo będziemy mieli „nieme pola”. Ze względu na zanieczyszczenie – ptaki tracą swoje siedliska. Więc tam te wszystkie śpiewające ptaki, te skowronki, świergotki i wszystkie inne, których nie znałam, tworzą niesamowity spektakl przede wszystkim dla ucha.
Rozmawiałaś z pasterzami?
Nie. Pasterze to dość specyficzna grupa. To są tylko mężczyźni. Kobiety są tam troszeczkę… Może nawet nie, że niemile widziane, ile dość egzotycznym widokiem. Mieliśmy tam jedną dziewczynę, która jest przewodniczką – zajmuje się trekkingiem i tego rodzaju rzeczami w górach. Zapytałam ją jak sobie radzi jako kobieta. Powiedziała, że faktycznie nie przyjeżdżają tam ich siostry, żony czy matki, bo… bo nie. To jest po prostu miejsce dla mężczyzn. Ale że wszyscy w tym rejonie to gdzieś tam jej daleka rodzina – siódma woda po kisielu, ale zawsze, więc znają też jej rodzinę i ona czuje się tam bezpieczna. Nic wielkiego jej tam nie grozi. A poza tym powiedziała mi: „ja to lubię przekraczać bariery”. Ale z nimi… To nie jest taki klimat, żeby podejść, pogadać „co tam u pana”.
Nie powiedzieliśmy nic o koniach. Udało ci się jeździć w stepie szerokim?
No pewnie. Nawet urządzaliśmy szalone galopy. Było bosko! Ja to jestem taką koniarą od dziecka. Właściwie nie wiedziałam skąd mi się to wzięło, dopóki nie rozmawiałam z wujkiem, który już – niestety – nie żyje, który w czasie tych wszystkich wydarzeń na Wołyniu ewakuował się mając lat jedenaście. Opowiadał nam jak wyglądało ich życie. Okazało się, że mój pradziadek hodował klacze dla pułku ułanów polskich, którzy stacjonowali we Włodzimierzu Wołyńskim. Gdzieś w psychologii jest taka teoria, że oddziałują na nas trzy pokolenia wstecz, więc może mi się ten pradziadek odzywa we wnętrzu.
I jakie są te gruzińskie konie?
To nie jest tak jak u nas, bo u nas konie właściwie nie są już użytkowe. Użytkowość koni w Polsce skończyła się. Może poza Morskim Okiem, ale to zupełnie inna bajka i nie podpinajmy tego pod użytkowość. W tej chwili hodujemy konie dla prestiżu, dla rozrywki, żeby uczyć się jeździć i tak dalej. Natomiast w Gruzji konie są po prostu potrzebne. Oni bez koni nie poradzą sobie, bo jak mają takie przestrzenie… Tam nie pojedziesz samochodem, nie przejdziesz pieszo tych gór. A skoro mają tyle owiec i trzeba te stada przepędzić – konie są po prostu potrzebne. Jak przyjechałam, to miałam takie doświadczenia z końmi z Polski, że jak się podchodzi, to konie przychodzą po jabłko czy marchewkę. Tam jak podeszłam z jabłkiem, te konie nie wiedziały o co mi chodzi. Odchodziły, były takie dzikie. Pierwszy koń, do którego podeszłam, który nie odskoczył jak się do niego zbliżyłam, to był gniadosz Karuma. I tak jakoś zostało, że był moim konikiem na rajd. I to też jest takie fajne – nawiązywanie relacji ze zwierzęciem. Te konie są tam traktowane… Może powiedziałabym za dużo, gdybym powiedziała, że są traktowane źle, ale one nie są rozpieszczane. To są konie, które mają pracować. To są konie, na których się jedzie, a później puszcza wolno – niech one sobie tam chodzą. Ale dla mnie akurat ważna jest taka relacja ze zwierzęciem. I jak już w następnych dniach podchodziłam i wołałam, to już przychodził i wiedział, że to jabłko jest do jedzenia. Ale inne konie nie wiedziały. Jak podchodziłam do nich z jabłkiem, to nie jadły.
Więc to też jest taki naturalizm gruziński, że zwierzęta są traktowane użytkowo. U nas się mówi, że u nas już tak nie jest, że zwierzęta są rozpieszczane, ale jak się spojrzy na to co u nas dzieje się ze zwierzętami, jak się gdzieś dalej zagłębi w temat, to właściwie ludzie też traktują je tak samo, niezbyt dobrze.
Konie gruzińskie są szalenie wytrzymałe. To jest w ogóle niesamowite, bo one stoją tylko na trawie – nie dostają owsa. I jak jest mroźna zima, to później są naturalnie chude latem. Mało piją. Jeździliśmy po kilka godzin dziennie – tam nie ma za dużo wody do picia, więc jak zdarzy się strumyk, to trzeba się napić. I one też nie piły nie wiadomo ile – piły nie tak dużo. Więc są niesamowite: są wytrzymałe, są przystosowane do ukształtowania terenu, bo tam jest i z górki, i pod górkę, i kamieniście, i skaliście… Ja na początku… Trzeba się nauczyć, trzeba wiedzieć na co mój koń sobie pozwoli, a na co nie, co zna, a czego nie. Więc tego mojego Karumę na początku trochę przytrzymywałam, żeby źle nie zszedł, a drugiego dnia, jak było jakieś zejście, to puszczałam wodzę, bo wiedziałam, że on wie lepiej niż ja jak zejść. No i to nie są konie, które się boją.
Rozumiem, że to są konie lokalnych ras?
Tam jest właściwie taka mieszanka. Jest dużo napływowych, dużo ras się miesza. U tego właściciela, u którego byliśmy – on nie miał jednej rasy. To była mieszanka koni typowo gruzińskich z jakimiś arabskimi, z jakimiś jeszcze innymi. Ale to są konie, które tam się rodzą i w tym klimacie się wychowują, więc są naprawdę niesamowite.
Jak śpisz sama w półpustyni czy stepie, to co się dzieje w głowie?
Nie byłam sama, żeby nie było…
W grupie… Ale pod gołym niebem.
Tak sobie wybrałam, bo ogólnie lubię spać pod gołym niebem. Lubię mieć powietrze, więc w namiocie nie będę spała. To jest takie totalne odcięcie się. Od wszystkiego. Od cywilizacji, od komputerów, od elektroniki…
Telefon nie działa?
Działa, ale tam w większości nie ma zasięgu. Używałam go tylko do robienia zdjęć, czy nagrywania filmów, a tak – mógłby dla mnie nie istnieć. I… Naprawdę, wszystko jest tak inne. Powietrze, tam nie ma nigdzie świateł. Byliśmy akurat w czasie, kiedy księżyc był w pełni, więc jedyne co, to światło księżyca. I to prychanie koni zaraz obok… I wycie kojotów. To jest naprawdę niesamowite doświadczenie. Takie na całe życie. Myślę, że jak będę stara, i doczekam się dzieci i wnuków, to będę im to opowiadać. Ale to jest fajne – takie odcięcie się. Zupełny reset dla mózgu. To było mi potrzebne.
To zanim będziemy dalej rozmawiać o rzeczach przyjemnych, zapytam o jedną trochę mniej przyjemną. Gruzini tęsknią za Związkiem Sowieckim? Za czasami komunizmu?
Oj, chyba nie. Oczywiście można spotkać… Są na przykład magnesiki ze Stalinem. Albo na targu… Jest czacza – to jest taki ich bimber. Była w beczce ze Stalinem. W hostelu, w którym byłam, wisiał portret Stalina. Nie wiem, czy bardziej dla śmiechu, czy ktoś miał do niego sentyment. Ale jak zdarzyło mi się rozmawiać, to oni są średnio dumni z tego, że Stalin był Gruzinem. Mają takie odczucie, że on tak naprawdę nic dla Gruzji nie zrobił, że skoro był już takim dyktatorem, miał taką władzę, to mógł przynajmniej coś dla Gruzji zrobić dobrego. Nie poczułam jakiejś takiej tęsknoty.
To teraz rzeczy przyjemne: jedzonko.
Jakie jest dobre! Napchałam się straszliwie.
Czego?
Poszliśmy do takiej knajpy – typowo gruzińskiej, gdzie jest bardzo dużo Gruzinów. Niedaleko ścisłego centrum Tbilisi. My byliśmy tam przed wyjazdem na rajd i po wyjeździe. Po wyjeździe byliśmy przeraźliwie głodni, bo jednak na rajdzie je się oszczędnie, gotuje się na ognisku, i tak dalej. Mówię sobie: zjem dziesięć chinkali. Chinkali to są takie pierogi – najbliżej im do naszych pierogów. Nadgryza się je, w środku mają rosół i mięso. Tradycyjne chinkali są tylko z mięsem – modyfikują je dla turystów. Zjadłam siedem i poległam. Myślałam, że pęknę. I prawie do wszystkiego dodają kolendrę. Kolendry wcześniej nie znałam – jedynie z nasion. U nas świeżej kolendry nie używa się jakoś szczególnie, a tam jest wszędzie. Ma bardzo specyficzny smak…
My mamy pietruszkę…
Ale to zupełnie inny smak. Ale te chinkali… Ja to lubię takie mączne rzeczy.
Czyli jak zapraszamy Tamarę w gości, podajemy pierogi, kopytka i leniwe…
Później była zupa z czerwonej fasoli. Jaka dobra! Oczywiście też z kolendrą. Później rewelacja…
Ale przecież nie miałaś już miejsca.
Ale wpychałam ile wlazło. Ledwie się wytoczyłam z tej restauracji. Przysięgam. I to co jest przepyszne – nie pamiętam jak się nazywa. Taka przystawka. To był bakłażan z pastą z orzechów włoskich i z ziarenkami granatu. Jakie to było dobre! Polecam, polecam, polecam! I to jest chyba ich tradycyjna potrawa, bo widziałam to też, kiedy przechodziłam koło innych restauracji. Re-we-la-cja! Więc jedzenie jest dobre.
A picie? Wino?
Miałam tylko bagaż podręczny, więc nic nie przywiozłam. Zresztą nawet gdyby, to i tak nie można nic wwozić spoza Unii Europejskiej.
Ale pewnie na miejscu zdarzyło ci się skosztować.
No zdarzyło się. W ogóle tak sobie pomyślałam, że tyle wina wypiję, ale nie miałam aż tylu okazji. W Tbilisi poszłam do takiej typowej winiarni i dziewczyna mówiła, że jest po kursie, więc zaczęłyśmy gadać. Mówię, że pracuję we Francji…
I pewnie miałyście o czym, bo pracujesz w hotelu, gdzie wino pojawia się dość często.
Dokładnie. Rozmawiałyśmy o tym jakie szczepy, jakie to i tamto… Gruzja ma największą różnorodność, jeżeli chodzi o winogrona, z których pozyskuje się wino. No i Gruzja jest de facto kolebką wina. To właśnie tam wino powstało. Oni mają… To jest niesamowite doznanie zmysłowe. Mi na początku wina wytrawne we Francji podchodziły średnio. Trzeba się nauczyć je pić. Trzeba wiedzieć, czego się od wina oczekuje. Pierwszy kontakt to jest: „ojej, to jest dobre?”. Wina gruzińskie są kompletnie inne. Wino wytrawne we Francji jest naprawdę wytrawne. W Gruzji miałam wrażenie, że jest co najmniej półsłodkie. Dziewczyna w winiarni powiedziała, że to jest kwestia tego, w jaki sposób oni wino uzyskują – to jest zupełnie inny proces. I te procesy różnią się też w zależności od regionu. Ale mają coś takiego, że to wino sprawia wrażenie półsłodkiego. I nawet jak próbowałam win stołowych w domach, czy na rajdzie, była ta sama nuta słodkości. Nie wiem co ją nadaje – musiałabym o tym poczytać.
A wina słodkiego w takim razie próbowałaś, czy się bałaś?
Właśnie nie. Ale u tej rodziny, u której byłam, próbowałam… Teraz nie wiem czy to była wódka z winem, czy to był koniak z winem? W każdym razie taka nietypowa mieszanka. To było słodkie jak cholera. Dobre, ale słodkie.
Jak Gruzja wypada dla turysty kosztowo?
Jedno lari to jest mniej-więcej złoty osiemdziesiąt. Taksówka do centrum to są cztery lari. Chleb – jedno lari. Hotel, hostel – zależy. Ja za hostel płaciłam dwadzieścia lari. Taksówka z lotniska w Kutaisi do samego Kutaisi – to jest dwadzieścia kilometrów – kosztuje pięć lari. W sumie nie taksówka, a taki busik. Busik z Kutaisi do Tbilisi – 230 kilometrów – to jest dwanaście lari. Nie jest drogo.
Kompletnie nie znam Gruzji, więc zadam być może głupie pytanie. Dlaczego Kutaisi jest – wydaje mi się – popularniejsze niż Tbilisi jako kierunek podróży?
Mówisz o…
O lotach. Kutaisi jest dużo bardziej atrakcyjne?
Nie! Zanim pojechałam, przeczytałam, że Kutaisi jest uważane za najbrzydsze miasto w Gruzji. Poniekąd się z tym zgadzam. Jestem daleka od takich jednoznacznych opinii. Zawsze staram się znaleźć jakieś plusy. Niewiele ich było… Ale jest taniej polecieć do Kutaisi. Dlatego też leciałam do Kutaisi, bo ceny do Tbilisi przekraczały mój budżet. O tym też rozmawiałam z Gruzinami. Kutaisi było kiedyś stolicą Gruzji. Polityka rządu była taka, żeby Kutaisi trochę popchnąć do przodu, rozwinąć, i dlatego to lotnisko tam. To lotnisko jest strasznie małe. Jak czekałam na samolot, to były loty głównie do Polski.
To już wiemy, że Kutaisi jest brzydkie. A stolica – Tbilisi?
Nie, no, może nie jest takie brzydkie, ale jest straszny bajzel architektoniczny. I dla mnie jako fotografa… Denerwują mnie takie detale, jak ramka wisi krzywo. Więc jak tam jest wszystko jedno na drugim… Naprawdę architektonicznie coś tam nie poszło. Chociaż centrum jest jeszcze do przełknięcia, ale poza centrum – ciężko.
Natomiast w Tbilisi… Też jest trochę bajzel. Ja lubię się szwendać. Tak chodzić z aparatem, patrzeć, bez presji, bez ciśnienia – ja to uwielbiam…
Całkiem jak ja.
Gdziekolwiek jestem, w każdym kraju uprawiam takie szwendactwo. Szwendanie się po starym mieście w Tbilisi – rewelacja. Jest pełno starych drewnianych drzwi, prawie wypadających z zawiasów, a tutaj jakiś piękny drewniany dom, pamiętam ażurowe zdobienia, mnóstwo schodów. Super. Tbilisi bardzo mi się podobało, jest dość kolorowe. Kutaisi było szare, nieciekawe. I co mnie uderzyło w Gruzji: jest bardzo czysto. Nie wiem czy to kwestia turystyki takiej jaka jest na przykład w Paryżu, ale naprawdę bardzo o to dbają.
Poza miastami też? W Chorwacji czy Grecji uderzyło mnie, że przy bocznych drogach stoją na przykład porzucone samochody, jakieś stare zbiorniki wykopane z ziemi…
Tego nie zauważyłam, chociaż trasa z lotniska Kutaisi do samego Kutaisi – nigdy w życiu nie widziałam tylu rozbitych aut. Tam stoi garaż za garażem – taki mechanik. Hm, mechanik… Szumnie nazwane. To jest po prostu taka buda, gdzie siedzą i palą fajki. I od czasu do czasu coś naprawią. Ale to jest prawie co metr. Tam są auta każdej klasy, każdej kategorii: od najnowszych BMW i Mercedesów po Łady, Wołgi, Zaporożce. I to jest też niesamowite, bo jeżeli brakuje wam dzieciństwa – ja jestem rocznik 1982, więc jeszcze się straszyliśmy czarnymi Wołgami – jakbyście chcieli wrócić do tych czasów, to zapraszam do Gruzji. Wołgi, Łady, Robury – to wszystko jeszcze jeździ po autostradach, mija się z najnowszymi beemkami. I z krowami, które są na autostradzie.
Kierowcy w Gruzji przyprawili mnie o zawał serca. Miałam straszny problem z lotem, bo boję się latać, chociaż – myślę – już to przełamałam. Jak wsiadłam w tego busika, który mnie wiózł z Kutaisi do Tbilisi, pomyślałam: nie zginęłam w samolocie, to zginę na drodze. Samochód bez pasów z przodu – wyrwane – pęknięta szyba, kierowca cały czas pisze SMS-y… Przysięgam, to było straszne. Siedziałam jak na szpilkach. Wyprzedzają na trzeciego i oni cały czas trąbią. W Tbilisi jest tak głośno, jak chyba w żadnym innym mieście. Pytałam jednego chłopaka – Demetra: powiedz mi, czemu wy tak trąbicie? Po prostu tak ostrzegawczo: ktoś gdzieś wyjeżdża, albo chce wyjechać – właściwie tak jak kierunkowskaz u nas.
Tbilisi ma nowoczesne centrum? Takie city?
Pewnie. Hotel Radisson Blu – taki wieżowiec, który wznosi się wysoko. Gdzieś tam jest Marriott. Jest salon Maybach czy Maserati? Ale to tak śmiesznie wygląda… Zrobiłam takie jedno zdjęcie: stare mury obronne, kościół, które trochę górują nad miastem i w wyrwie w tych murach akurat zmieścił się jeden z tych drapaczy chmur. Taki kontrast.
Przypomniało mi się jeszcze jedno zdjęcie, które pokazałaś na Facebooku: stary budynek, ścieżka z kamieni i dywany… Co to było?
To była Mccheta. Rzut beretem od Tbilisi – chyba dwadzieścia kilometrów. Można dojechać busikiem za jedno lari. Całe miasteczko jest wpisane na listę UNESCO. A ten budynek, o którym mówisz, to katedra. A dywany po prostu wisiały i chyba były na sprzedaż.
Gruzini łapią turystów gdzie się da. W Mcchecie jest kościół z szóstego wieku, który mieści się na wzgórzu. Pomyślałam sobie: pójdę tam pieszo. Ale okazało się, że tam jest szesnaście kilometrów i trzeba przejść przez autostradę. Jak poszłam to informacji turystycznej, to pani powiedziała mi: „wie pani, ciężko będzie iść, bo tam nie ma żadnego oznaczenia, a na ścieżce jest bardzo dużo węży”. No to sobie chyba podaruję… „Ale gdyby chciała pani taksówkę, to za dwadzieścia lari…”. Wszyscy mają ze sobą układy. Jak się wysiada w Mcchecie, to pierwsze co, to pokazują ten kościół: „taxi, taxi!”.
Wspomniałaś o tym: takie układy koleżeńsko-towarzysko-biznesowe pełnią dużą rolę w codziennym życiu Gruzinów?
Chyba wszędzie. Tylko w Gruzji to jest takie… To co mówiłam na początku: w Gruzji jest taki naturalizm. To tam jest i myślę, że nikt się tym specjalnie nie przejmuje, nie zastanawia czy to jest wielce etyczne czy nieetyczne. Natomiast u nas czy bardziej na zachodzie Europy: oj, oj, oj, to jest be. I tak się to dzieje prawie na naszych oczach, ale wszystko jest załatwiane w białych rękawiczkach. W Gruzji po prostu się dzieje i tyle.
We Francji też?
Myślę, że też. Wszędzie tak to działa. To nam się wydaje, że gdzie indziej jest inaczej, ale jak tak coraz więcej podróżuję i poznaję inne kultury, i je porównuję – ludzie wszędzie są tacy sami. Gdzieś może bardziej się kryją z pewnymi rzeczami, gdzie indziej może brzydkie rzeczy ubierają w ładne słowa i sprzedają, że to jest ładne i w porządku. Tak naprawdę wszędzie jest tak samo.
Gruzja – tak jak ją widziałaś – jest już krajem zajeżdżonym przez turystów, czy to jeszcze dobry czas, żeby ją odkrywać?
Byłam z ekipą, która była w Gruzji sześć lat temu. Powiedzieli, że tego co było wtedy – dziś już nie ma. Natomiast ja byłam zauroczona. Lubię takie klimaty. Jesteś w centrum Tbilisi, jest rondo z flagami Unii Europejskiej i z flagami Gruzji, jest pięknie, wszystko jest zadbane. Idziesz kawałek dalej na ulicę, na której jest sklep. Sklep wygląda tak: stoi starszy pan, który sprzedaje jajka prosto z ulicy. Albo w Mcchecie weszłam do sklepu – takiego normalnego, nie zaaranżowanego w klatce schodowej. Pani miała liczydło i na tym liczydle liczyła. To są takie wisienki na torcie, które mnie szalenie ujmują. Albo jak pojechaliśmy na targ zrobić zakupy na rajd, to rzeźnik wyglądał tak jak u nas naście czy kilkadziesiąt lat temu: mięso było dzielone siekierą na wielkim pniu, wszystko wisiało na hakach. Nawet w samym Tbilisi ludzie sprzedają na ulicy, w klatkach schodowych mydło, powidło, a zaraz obok jest odpowiednik naszej Żabki.
Wrócę jeszcze do mojego pytania: to jeszcze dobry czas, żeby odkrywać Gruzję?
Myślę, że tak, że to jest dobry czas. Rozmawiałam z przewodniczką, która nam towarzyszyła. Mówiła, że Gruzini są – tak jak my byliśmy i chyba jeszcze trochę jesteśmy – zachłyśnięci tym wszystkim co przychodzi z Zachodu. Bo to takie fajne, nowe, więc bierzemy wszystko. Mówiła, że u nich też to działa na tej zasadzie. Boję się jak Gruzja będzie wyglądała za dwadzieścia lat – myślę, że to wszystko zniknie – cały klimat, wszystko co daje temu krajowi taką unikatowość. Myślę, że jak jechać do Gruzji, to chyba teraz. Chociaż też nie chciałabym, żeby zadeptali ją turyści. Bo to też potem słabo, nie?
Najnowsze komentarze