Mateusz Chłystun wychował się w centrum Piły. Dziś mieszka w Poznaniu. W RMF FM, największej komercyjnej stacji radiowej w Polsce, szybko zorientowano się, że przyda się nie tylko w stolicy Wielkopolski, ale także kiedy trzeba opowiedzieć o wydarzeniach w Rosji, na Ukrainie czy Białorusi. W połowie grudnia – razem z Krzysztofem Zasadą – jako jedyni (do tej pory) dziennikarze z Polski relacjonowali polsko-białoruski kryzys humanitarny z białoruskiej strony granicy. O tym jak wyglądały spotkania z migrantami w Bruzgach i z Białorusinami w Grodnie, jak fascynacja wschodnimi sąsiadami zaczęła się na targowisku w Pile, do jakich miejsc w mieście wraca chętnie i gdzie na Pojezierzu Wałeckim żegluje się najlepiej – z Mateuszem Chłystunem, reporterem RMF FM, rozmawiał Marcin Maziarz.
Rozmowa miała miejsce 30 grudnia 2021 r. w Pile.
Całą rozmowę możesz odsłuchać w oryginalnym nagraniu:
Możesz też przeczytać:
Cześć Mateusz.
Cześć.
A może powinienem zacząć od „Здравствуй Mateusz”?
Здравствуйте! Tak, to był język często używany przez ostatni tydzień.
Как дела?
Хорошо. Спасибо. А у тебя?
Хорошо. Jak to się stało, że chłopak z Piły stał się właściwie domyślnym wysłannikiem największej komercyjnej stacji radiowej w Polsce do naszych wschodnich sąsiadów? Relacjonowałeś wydarzenia na Ukrainie, w Rosji, a teraz – w Białorusi.
Jeśli mówimy o Pile, i jak u mnie to się zaczęło, to wróćmy do korzeni. Nie sposób nie wspomnieć o pilskim targowisku. Była tradycja: co sobotę chodziło się na zakupy. Oczywiście pomagałem mamie nieść torby z warzywami, ale na koniec takich zakupów szliśmy jeszcze do części rosyjskojęzycznej. Tam było wszystko. I to był moment, w którym zafascynowałem się tym światem: piękny język, radośni, serdeczni ludzie, no i to co przywozili ze Wschodu – u nas tego nie było, albo było w bardzo małych ilościach. Tam można było znaleźć dosłownie wszystko.
To prawda: narzędzia, kasety magnetofonowe, złoto…
Czego człowiek by nie zapragnął – tam było. Nawet różne zakazane towary spod lady – tak słyszałem – można było tam dostać.
Już się przedawniło…
I to był pierwszy moment, kiedy stwierdziłem, że to musi być fascynujący świat – świat wschodniej Europy. Druga rzecz, to był cykl reportaży i dokumentów Barbary Włodarczyk w Telewizji Polskiej – „Szerokie tory”. Jak oglądałem „Szerokie tory”, wiedziałem, że na pewno będę chciał kiedyś tam pojechać, i jeszcze bardziej zafascynowałem się tym światem. A później, w szkole podstawowej – chodziłem do jedynki koło targowiska – zaczęliśmy uczyć się języka rosyjskiego. I wtedy był sprzeciw części rodziców: że po co ten rosyjski, że to czasy minione…
Który to był rok?
Dziewięćdziesiąty siódmy. Uczmy się języka angielskiego, niemieckiego i idźmy w kierunku Zachodu. Ale ja byłem zadowolony, że uczymy się cyrylicy, mówić po rosyjsku, liczyć po rosyjsku. To mi się podobało, moi rodzice też to akceptowali. Tak się złożyło, że kontynuowałem naukę rosyjskiego w gimnazjum, później też w liceum. Pani profesor Wilczyńska to właściwie osoba, która ukierunkowała mnie później na studia filologii rosyjskiej. Jak już poszedłem na studia do Poznania, wiedziałem, że to będzie mój kierunek, że chcę iść w kierunku Wschodu. Zawsze marzyłem też, żeby być dziennikarzem, ale ludzie doświadczeni w mediach mówili „broń Boże, nie idź na dziennikarstwo, tylko wyspecjalizuj się w czymś i potem zostań dziennikarzem”. I tak też się stało.
Przyszedłeś do RMF-u, i jak to się stało, że po raz pierwszy relacjonowałeś wydarzenia na Wschodzie?
W sumie to był przypadek. Pojechałem na pierwszą rozmowę do RMF-u. Tak się zdarzyło, że moja obecna szefowa – Blanka Baranowska – miała samochód w naprawie i zjeżdżała z Kopca Kościuszki (główna siedziba radia RMF FM – przyp. aut.) do centrum taksówką. Ja jechałem na pociąg, więc zaproponowała, że podwiezie mnie na dworzec. W drodze Blanka zapytała „ty naprawdę studiowałeś filologię rosyjską?”. Mówię: „no tak, tak”. „A znasz język?”. „No znam.”. „A widzisz, bo w Poznaniu przydałby się bardziej ktoś, kto mówi po niemiecku, jeździłbyś do Berlina, no ale dobra, skoro znasz rosyjski, to OK”. Zapotrzebowania de facto nie było, bo korespondentem w Moskwie był Przemek Marzec, i na tym ta rozmowa się skończyła. Temat wrócił – jak już pracowałem w radiu – mniej więcej po pół roku. Zadzwonił do mnie mój bezpośredni przełożony – Marek Balawajder – i pyta „słuchaj, ty naprawdę znasz rosyjski, bo Blanka coś wspominała”. „No tak” – mówię. „Bo wiesz, jest taki wyjazd do Moskwy. Pojedziesz?”. „Tak, oczywiście. Bardzo chętnie”. No i wysłali mnie do Moskwy, i tak to się zaczęło. Byłem zafascynowany, bo pierwszy raz w życiu byłem w Moskwie – spełniło się moje prywatne marzenie, jeszcze z dzieciństwa. Natrzaskałem tam mnóstwo materiałów, i to takich dookoła. To był mundial, ale bardzo interesowałem się kulturą, ludźmi, Rosją, i chcąc chłonąć to wszystko, robiłem materiały do radia. A radio chyba stwierdziło, że jakiś pożytek ze mnie będzie.
Potem była Ukraina…
Stan wojenny na Ukrainie. To było po przejęciu statku w Cieśninie Kerczeńskiej przez wojska rosyjskie. Wtedy zaczęło się robić poważnie. Dostałem telefon z pytaniem czy pojadę do Kijowa i ewentualnie dalej na wschód, kiedy będzie taka potrzeba w związku ze stanem wojennym. I tak się stało. Pojechałem i zacząłem od takich podstawowych materiałów: czym żyje ulica w Kijowie, co mówią ludzie, czym ten stan wojenny w ogóle się przejawia, o czym pisze prasa… Na Ukrainie spędziłem ponad tydzień. Było spokojnie – na szczęście nie było potrzeby, żeby ta moja obecność zmieniła się w relacjonowanie konfliktu zbrojnego. Bezpiecznie wróciłem do domu, ale po kilku miesiącach wróciłem na wybory prezydenckie. Wtedy też nastąpił przełom w historii Ukrainy, bo prezydentem została postać niezwiązana z polityką – Wołodymyr Zełenski, człowiek znany z serialu, komik. Ludzie łapali się za głowy – ci którzy byli zwolennikami prezydenta Petra Poroszenki – chcieli, żeby tę funkcję piastował polityk, albo ktoś kto ma jakieś pojęcie o polityce, a tutaj takie zaskoczenie. Ale to – tak myślę – wybór młodszej części ukraińskiego społeczeństwa.
Na ukraińskiej ulicy wciąż łatwo dogadać się po rosyjsku?
Tak, ale jest wyraźny podział na wschód i zachód. Kijów jest dokładnie na linii tego podziału. We Lwowie na przykład ludzie oczywiście rozumieją język rosyjski, nie ma problemu, żeby zapytać o coś w języku rosyjskim, ale odpowiedź zazwyczaj padnie w języku ukraińskim. Przywiązanie do narodowości ukraińskiej bliżej polskiej granicy jest zdecydowanie większe. Kijów mówi po rosyjsku. Część ludzi również odpowiada po ukraińsku, ale nie ma problemu z tym, żeby komunikować się po rosyjsku. A od Kijowa na wschód – na przykład w Charkowie – to już tylko język rosyjski.
Z Krzysztofem Zasadą (również reporter RMF FM – przyp. aut.) wyjechaliście niedawno na Białoruś.
Dokładnie osiemnastego grudnia.
To był wasz pomysł?
To był pomysł radia i nasz. Wspólnie z przełożonymi doszliśmy do takiego wniosku po naszej – mówię tu o reporterach, bo nie tylko ja tam byłem – wizycie na Podlasiu, jak zaczął się kryzys graniczny. To przede wszystkim Piotrek Bułakowski z Olsztyna, także Krzysiek Zasada, potem byłem też ja, był Roch Kowalski – czyli ekipa warszawska.
Ale tam gdzie można było legalnie wjechać?
Tak. De facto do granicy stanu wyjątkowego, czyli kilka kilometrów od granicy. W Polsce nie mieliśmy możliwości pokazania bezpośrednio sytuacji osób, które są – jak ujął to kiedyś jeden duchowny – w swojej pielgrzymce z krajów Bliskiego Wschodu. Nie mieliśmy okazji spotkania z nimi, rozmowy z nimi. Opieraliśmy się na aktywistach, którzy starali się im pomagać, na oficjalnych komunikatach służb, na rozmowach z mieszkańcami strefy przygranicznej. To było jedyne co mogliśmy zrobić po polskiej stronie. Chcieliśmy pokazać kryzys graniczny z bliska. Wtedy pojawił się pomysł, by zawnioskować do białoruskiego MSZ-u o akredytacje i o wizy. Na rozpatrzenie wniosków czekaliśmy dość długo, ale udało się – w połowie grudnia przyszła odpowiedź, że możemy jechać.
Czyli kilka dni później byliście już na Białorusi.
Dosłownie dwa dni później, bo ta odpowiedź przyszła dokładnie szesnastego grudnia. Osiemnastego wyjeżdżaliśmy z Warszawy, dziewiętnastego zaczęliśmy pracę w Grodnie.
Zanim zapytam cię o przekraczanie granicy i o pracę: nie mieliście pomysłu, żeby wybrać się na objazdówkę organizowaną przez Straż Graniczną?
Moi koledzy byli na takiej objazdówce po polskiej stronie, i rzeczywiście wtedy dostęp był już inny, ułatwiony, ale rzeczywiście – Krzysiek Zasada był po polskiej stronie – mógł pokazywać…
Tylko to co mu pokazano?
Tak. Miejsca na których pokazywanie zgodę wyrażały służby. Po polskiej stronie nie ma migrantów. Jeśli są – nie wiemy o miejscach ich przebywania. Jeśli się pojawiają – są przejmowani przez służby i umieszczani przez służby w odpowiednich ośrodkach albo w szpitalach, ale dostęp do nich jest bardzo ograniczony. Nie ma możliwości rozmowy z nimi. Po polskiej stronie Krzysiek pokazał to co dzieje się pod kontrolą Straży Granicznej, wojska – tę strefę przygraniczną – ale wciąż nie było to sedno sprawy. Nie było to pokazanie kryzysu – nazwijmy rzecz po imieniu – z centrum wydarzeń.
Nie spotkaliście się z głosami „a po co tam w ogóle jechać”?
Rzeczywiście były takie głosy. Robiliśmy swoje. Nawet nie było specjalnie czasu na dyskusje, ponieważ wiedzieliśmy po co jedziemy i wiedzieliśmy że mamy mało czasu na zorganizowanie się. Na dyskusje o celu wyjazdu nie było czasu. Spotkaliśmy się z takimi głosami też po powrocie. Jeden portal napisał, że polscy dziennikarze pojechali na miejsce. Ktoś przysłał mi komentarz „A niech już tam zostaną. Po co tam w ogóle pojechali? Zdrajcy narodu.”. Oczywiście przyjmujemy to z uśmiechem, bo nie mieliśmy żadnych nacisków, nie byliśmy przesłuchiwani przez jakiekolwiek służby. Mieliśmy dużą swobodę działania.
I weszliście tam gdzie chcieliście wejść?
Absolutnie tak. Nie było takiego momentu, kiedy ktoś by nas zatrzymał, nie pozwolił czegoś zobaczyć. Zależało nam na wizycie w Bruzgach, w hali tego centrum logistycznego, gdzie są migranci. Była nawet taka sytuacja: my, gotowi na to, żeby okazywać wszelkie dokumenty, przepustki i tak dalej, podjechaliśmy do radiowozu stojącego na drodze prowadzącej do białoruskiej części przejścia granicznego i chcieliśmy okazać dokumenty. Policjant zdegustowany, że się zatrzymujemy i zawracamy mu głowę, pyta: „A po co się tutaj zatrzymujecie”. My na to, że „jesteśmy dziennikarzami i jedziemy…”. Mówi: „jechać, jechać prosto, tam w lewo i dojedziecie do centrum”. Nie było żadnego kłopotu, żeby dotrzeć do tych ludzi.
Wróćmy do osiemnastego grudnia. Jak wyglądała podróż i przekraczanie granicy?
Trochę kuchni: szesnastego grudnia nasza doroczna akcja „Choinki pod choinkę od RMF FM”, ja byłem w Zielonej Górze…
Nie było w Pile…
Może w przyszłości, zobaczymy. Między wejściami zadzwonił mój szef, że jest zgoda ambasady białoruskiej, że trzeba zorganizować się na wyjazd i że następnego dnia muszę być w Warszawie. Z Zielonej Góry ruszyłem do Poznania, przepakowałem torbę i pojechałem do Warszawy, żeby wypełnić w ambasadzie wszystkie formalności związane z wizą. Sam proces zdobycia wizy w ambasadzie przebiegł już dość sprawnie. No i osiemnastego mogliśmy ruszać. Podróż do przejścia granicznego z Warszawy, to jest dość przejrzysta trasa – S8 do Białegostoku, potem kawałek do Bobrownik. To co uderzało, to ogromna, prawie trzydziestokilometrowa kolejka TIRów. Wiedzieliśmy już, że ci ludzie spędzą w tej kolejce święta. Cztery – pięć dób czekania to była norma dla tych kierowców. Przyjechaliśmy do przejścia granicznego, kluczyliśmy między tymi ciężarówkami, bo tam rzeczywiście jest ich mnóstwo.
Kierowcy ciężarówek nie mają pretensji do kierowców samochodów osobowych, że tak po prostu przejeżdżają?
Nie, nie spotkaliśmy się z czymś takim. Będąc wcześniej na Podlasiu rozmawiałem z kierowcami TIRów. Oni wiedzieli co się dzieje. Próbowałem podpytywać ich o ocenę tej sytuacji – mówię o białoruskich i rosyjskich kierowcach. Mówili „Wie pan, polityka polityką, nas to nie interesuje. Migranci migrantami, ale my chcemy robić swoje. Wozimy towary, chcemy dotrzeć do domu i zarobić pieniądze.”. I to był dla nich jedyny temat. Liczyli się z tym, że będą stali w tej długiej kolejce.
Dojechaliśmy do Bobrownik. Polska kontrola – formalność – okazanie dokumentów i przejazd przed białoruski szlaban. Tam dwaj młodzi pogranicznicy bardzo zaskoczeni faktem, że jadą Polacy i to dziennikarze…
Żurnalisty…
Żurnalisty, tak. Spotkaliśmy się tam z wielkim zaskoczeniem. Ci dwaj strażnicy chwycili za telefon, dzwonili po wyższych rangą oficerów. Przyszli oficerowie z kamerami nasobnymi – nagrywali nas. Jeden z nich mówił perfekcyjnie po polsku – pytał o cel wizyty. Okazaliśmy wszystkie dokumenty. Były kolejne telefony – zakładam, że do centrali. Po mniej więcej godzinie przy tym pierwszym szlabanie przejechaliśmy dalej – już na teren przejścia po stronie białoruskiej. Tam czekała nas jeszcze odprawa celna i paszportowa. Ku naszemu zaskoczeniu – spodziewaliśmy się raczej niewielkiej przychylności, tak to ujmę – wszyscy byli bardzo uprzejmi. Czekaliśmy na odprawę celną, wypełnialiśmy deklaracje jaki sprzęt elektroniczny wwozimy i tak dalej. Tam też bardzo pomocna była młoda celniczka: „Tego a tego nie musicie panowie wpisywać, tylko samochód i jakiś najważniejszy sprzęt”. I wjechaliśmy po kilku godzinach oczekiwania przy strefie celnej. Co też nas zaskoczyło: Białorusini wjeżdżający na Białoruś byli bardzo szczegółowo sprawdzani. Jechali z różnego rodzaju towarami, nawet z meblami. Wtedy my mogliśmy wjechać i czekała nas prosta droga. Po mniej więcej godzinie byliśmy w Grodnie.
I co w Grodnie?
Zatrzymaliśmy się w wynajmowanym mieszkaniu. Przygotowując się do takiej podróży człowiek kreślił w głowie różne scenariusze. Spodziewaliśmy się, że ktoś będzie nas obserwował, że może ktoś nas odwiedzi…
Nie zauważyliście, że mogliście dostać ogon?
Niczego takiego nie było. Na oko nie było niczego takiego widać. Mogliśmy się jedynie domyślać, że być może ktoś nas obserwuje, ale nie było żadnych sygnałów, że ktoś za nami jedzie, że ktoś sprawdza gdzie się zatrzymujemy. Mieliśmy dużą swobodę działania pod tym względem. Być może pozorną – nie wiemy, ale nie było niczego takiego widać, że ktoś nas sprawdza czy patrzy nam na ręce: co robimy, gdzie wędrujemy, z kim się spotykamy.
W Grodnie wyszliście na ulicę z mikrofonami. Jak miejscowi Białorusini zareagowali na polskich dziennikarzy?
Pierwsze reakcje były takie, jak zazwyczaj podczas sondy ulicznej. Myślę, że gdziekolwiek byśmy się nie pojawili, zawsze będą takie same.
W Pile też uciekają…
Tak: spieszę się, nie mam czasu, nie mogę rozmawiać. Druga rzecz: jak mówiliśmy, że jesteśmy z radia RMF FM z Polski, ludzie się zatrzymywali z zainteresowaniem. Nie gwarantowało to jeszcze wypowiedzi, ale mówiliśmy, że chcemy zapytać o migrantów, o to czy widać ich w mieście, czy państwo ich zauważaliście, czy coś się zmieniło od lipca, kiedy zaczęli się pojawiać. I wtedy reakcje były przychylne. Ludzie mówili to co widzieli i to co czuli, że nie widać ich od pewnego czasu, że faktycznie latem i jesienią grupy migrantów wędrowały, można było się domyślać, że jadą w kierunku granicy. Jak ktoś jechał za miasto, widział ich przy drodze, że mniejszymi i większymi grupami wędrują w kierunku Bruzgów, czyli tego przejścia z polską Kuźnicą. Nie było większych problemów, żeby rozmawiać z ludźmi na ulicy. Nie mieli oporów.
A bliżej granicy?
Tam rozmawialiśmy z ludźmi w centrum logistycznym w Bruzgach – mówię o tym magazynie, który Białoruś udostępniła migrantom, którzy próbowali przedostać się na Zachód. Tam też nie było problemu, żeby dostać się do środka. Weszliśmy i momentalnie ludzie, którzy są w tej hali, zainteresowali się nami: „Dziennikarze? A skąd? O co chcecie zapytać? Z Polski, aha. Bo widzicie, my tu jesteśmy zgromadzeni w takiej…”. Rozmawialiśmy w języku angielskim. Natychmiast do jednego człowieka, który z nami rozmawiał, dołączali kolejni. Niekoniecznie mówiący po angielsku, ale ten jeden, który znał angielski, tłumaczył nam ich, a im – to o co chcemy zapytać. Trafiliśmy do rodziny, która wędruje z dwiema córkami. To małżeństwo z Kurdystanu, i dwie córki: jedna nastoletnia – świetnie mówiąca po angielsku. Ta dziewczyna mówiła nam, że była już wcześniej w Niemczech, że to jest jej cel podróży, że mają tam kogoś bliskiego. Pytaliśmy też oczywiście: „słuchajcie, wasz rząd zapewnił loty powrotne, tu jesteście w klinczu, granica się nie otworzy, a mówicie, że nie chcecie zostać na Białorusi ani w Polsce, więc co dalej – skorzystacie z tych lotów, jeśli będą?”. Oni mówili, że nie mają do czego wracać. Sprzedali wszystko, żeby mieć pieniądze na podróż. To była sytuacja z rozmowy z tą jedną rodziną, ale trzeba pamiętać, że to nie są wszystkie przypadki. Część ludzi nie kryje tego, że mają znajomych albo rodzinę na Zachodzie i chcą dotrzeć tam, żeby najzwyczajniej w świecie polepszyć swoje życie. Ale nie było też problemu, żeby te osoby z nami rozmawiały. Nikt nie weryfikował skąd jesteśmy, co robimy, czy mamy zgody. Mieliśmy oczywiście cały czas widoczne akredytacje białoruskiego MSZ-u. Było dla nas dostępne centrum prasowe. Tak wyglądała praca tam – właściwie całodzienne spotkanie, bo przez kilka godzin, co godzinę w Faktach RMF FM relacjonowaliśmy sytuację w Bruzgach.
Wszyscy, których spotkaliście w Bruzgach, mówili, że nie mają do czego wracać?
Ta grupa w Bruzgach była stosunkowo niewielka – kiedy tam byliśmy, było to około sześciuset osób – na początku mówiło się o około dwóch tysiącach. Podzieliłbym ją na dwie grupy. Połowa to młodzi ludzie – głównie mężczyźni, którzy nie kryją, że chcą jechać na Zachód w poszukiwaniu pracy. Mają tam już znajomych, rodzinę i chcą tam żyć. Część z tych młodych mężczyzn chce ściągnąć swoje rodziny, które zostały głównie w Iraku i Syrii. Druga połowa grupy w Bruzgach to osoby, które podróżują całymi rodzinami. Są tam starsi ludzie, są dzieci, są nastolatkowie, są młodzi rodzice. Spośród tej grupy można wyróżnić osoby, które postawiły wszystko na jedną kartę, uwierzyły, że przez Białoruś i Polskę można spokojnie dotrzeć na Zachód i ruszyły w taką podróż, sprzedając wszystko co miały. Mają jeszcze część tych pieniędzy, ale też wiedzą, że ta gotówka im się kończy. Wydali masę pieniędzy na lot, na dotarcie do granicy i są w klinczu.
Ci, z którymi rozmawialiście, czuli się oszukani?
Częściowo – tak. Część z tych osób – ci bardziej świadomi – zdawała sobie sprawę z sytuacji. Jeden Kurd powiedział nam, że jest zakładnikiem konfliktu politycznego między Zachodem i Białorusią. Zdawał sobie sprawę, że granica się nie otworzy. Też nie krył tego, że chce jechać na zachód, nie krył, że Polska nie jest jego celem podróży. On rzeczywiście był świadomy sytuacji. Łaknął – jak wszyscy inni – informacji na swój temat. Oni mówili też: „Słuchaj, docierają do nas informacje, ale my nie wiemy czy one są prawdziwe. Co wy wiecie? Co możecie nam powiedzieć? Jaka jest sytuacja? Otworzą się te granice czy nie? Co my możemy zrobić?”. Była taka plotka – być może nie plotka, być może informacja ze źródeł zbliżonych do białoruskiej władzy – że 25 grudnia otworzy się korytarz humanitarny przez Polskę do Niemiec. Te osoby w części wierzyły w to i pytały czy to prawda, czy tak będzie. Wtedy nie wiedzieliśmy, nie mieliśmy żadnego potwierdzenia na „tak” ani na „nie”, więc mówiliśmy „na ten temat jesteśmy zorientowani tak samo jak wy, nie wiemy jaka jest sytuacja”. Potem, po powrocie do kraju, mieliśmy potwierdzenie, że niczego takiego nie było.
Czy w takiej sytuacji, o jakiej mówisz, trudno jest zachować się w stu procentach jak dziennikarz? Nie masz gdzieś w środku poczucia, że jednak jesteś człowiekiem i w jakiś sposób powinieneś tym ludziom pomóc?
Oczywiście, jest coś takiego. To chyba ludzki odruch, i chyba każdy by to miał. Jak się wchodzi do tej hali w Bruzgach, warunki uderzają. Uderza oczywiście to, że są małe dzieci, że jest mróz, a dzieci chodzą w klapkach i tak dalej. To są takie momenty, że po ludzku ciężko zachować zimną krew, zachować obiektywizm i po prostu relacjonować. Ale natychmiast włącza się coś takiego, że jesteśmy tu w pracy, w konkretnym celu i jedyne co możemy zrobić, to przekazać informacje o tym, jak wygląda sytuacja tutaj i tego staraliśmy się trzymać. W cudzysłowie „pomaga” w tym reżim czasowy, że Fakty w RMF FM są co godzinę, co godzinę trzeba nadać relację i napięcie czasowe jest bardzo duże. Ono – paradoksalnie – pomaga skupić się na pracy, na przygotowaniu materiału i na tym, żeby być obiektywnym i zachować zimną krew. Później, po powrocie do domu, jest czas na jakieś analizy.
I wtedy puszcza?
Troszkę tak. Ale też wiadomo, że człowiek pojechał tam w konkretnym celu – zrobić swoją robotę – i tego trzeba się trzymać. Starsi koledzy reporterzy, z którymi rozmawiam, którzy jeździli w miejsca konfliktów zbrojnych, gdzie rozgrywały się ogromne dramaty, gdzie mieli do czynienia z prawdziwą wojną, z tym, że na ich oczach ktoś tracił życie – wtedy dopiero jest ciężko zachować zimną krew i wtedy dopiero jest ciężko po powrocie. Tutaj tego nie było. Nam jest zdecydowanie łatwiej. Te sytuacje są bez porównania, bo tutaj widzimy „tylko” kryzys humanitarny. Natomiast ci starsi koledzy reporterzy mówią: „nie możesz dać się ponieść emocjom, trzeba robić swoje, jesteśmy tam w konkretnym celu”.
Mówiłeś, że w magazynie w Bruzgach, kiedy tam byliście, było około sześciuset osób. Kiedy tych ludzi było widać przy granicy, była mowa o czterech tysiącach, nawet większej ich liczbie. Dowiadywaliście się, co stało się z resztą?
Na pewno duża część skorzystała z lotów powrotnych prowadzonych przez rząd Iraku. Z Mińska odbyło się kilka takich lotów. Sieć okrążyły zdjęcia z pokładów tych samolotów.
Faktycznie były pełne.
Te loty odbywały się z przystankiem w Irbilu, w Kurdystanie, więc część pasażerów wysiadała tam, część leciała do Bagdadu. Reszta – to są nieoficjalne informacje, które przekazywali nam migranci zgromadzeni w hali w Bruzgach – kilkadziesiąt, kilkaset osób nadal nie odpuszcza i chce przekroczyć granicę na dziko, więc ruszyli do lasu. Czy na północ w stronę granicy litewskiej, czy na południe w stronę granicy ukraińskiej – rzeczywiście część osób z którymi rozmawialiśmy mówiły nam „słuchaj, moi znajomi wyszli do lasu wczoraj, przedwczoraj”.
Oni mogą tę halę opuszczać?
Oni mają tam swobodę działania. W tym sensie, że przechodzą swobodnie na posiłki, są wydzielone namioty humanitarne zorganizowane przez Białoruski Czerwony Krzyż, w których są posiłki osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn. Widzieliśmy momenty, kiedy te osoby opuszczały halę idąc na posiłek. Nie byli prowadzeni przez żadnych funkcjonariuszy. Myślę, że byliśmy w takim okresie, że gdyby na własną rękę ci ludzie chcieliby opuścić Bruzgi, byłoby to bardzo ryzykowne – mrozy sięgały wtedy kilkunastu stopni. Myślę, że te osoby zdają sobie sprawę, że dla nich to jest ryzyko śmierci w lesie. Trafiliśmy na okres, kiedy wszyscy byli w Bruzgach i czekali. I pewnie czekają do dzisiaj.
Nie mieliście pomysłu, żeby jechać do Mińska?
Nie. Na razie chcieliśmy zrelacjonować to co dzieje się w Bruzgach, przy granicy. Ograniczał nas termin wizy – ona kończyła się 24 grudnia. Nie mieliśmy logistycznie możliwości, żeby jechać dalej. Na razie skupiliśmy się na tym, co dzieje się przy granicy. Nie wykluczone, że wrócimy na Białoruś.
Chciałbyś?
Tak. Zdecydowanie. Sytuacja jest bardzo ciekawa i dzieje się tak blisko nas. Ciekawy jest punkt widzenia na całą tę sytuację mieszkańców Białorusi – niekoniecznie mieszkańców terenów przygranicznych, a właśnie Mińska, gdzie latem i jesienią napływało bardzo dużo migrantów – i chciałbym go poznać.
Opuśćmy Białoruś, wróćmy do Piły. Miejsca w Pile z którymi związany jest Mateusz Chłystun…
Jak przyjeżdżam do Piły, jadę oczywiście do rodzinnego domu.
Gdzie?
Tutaj, blisko, w centrum. Na obiad do mamy. Ale zawsze robię też tak zwaną obczajkę, czyli jak przyjeżdżam albo jak wyjeżdżam robię objazd po miejscach, które darzę szczególnym sentymentem. To jest oczywiście moje liceum na ulicy Wincentego Pola. Mam też przyjaciół, więc ich oczywiście odwiedzam. Jest wielki sentyment.
No i Pojezierze Wałeckie. Pewnie Bytyń?
Oczywiście żagle co roku w lipcu – tradycja.
Nakielno? Drzewoszewo?
Próchnówko. To obowiązkowe miejsca na mapie w czasie letnim. Od parunastu lat mam wielką przyjemność pracować jako instruktor żeglarstwa na obozach w Próchnówku.
Harcerskich?
Nie, to są obozy stricte żeglarskie, organizowane przez mojego kolegę, wielkiego pasjonata żeglarstwa, też pilanina – Maćka Chodura, który dba o to, żeby co roku była możliwość kształcenia młodzieży w kierunku żeglarstwa.
Ale bazujecie wtedy w stanicy?
W stanicy żeglarskiej – można powiedzieć, że piętro niżej niż stanica harcerska, przy samym jeziorze. W namiotach, więc jest i troszeczkę harcerstwa, bo stołujemy się w stołówce u harcerzy, i dużo żeglarstwa.
Co cię przyciągnęło do żagli?
To z kolei taka sytuacja, kiedy miałem osiem lat. Brat zabrał mnie na wycieczkę na Hel, i tak stały żaglówki, które można było wynająć ze sternikiem. Wtedy to kosztowało dwadzieścia złotych za godzinę – dzisiaj stawka nie do pomyślenia. Pamiętam, że bałem się strasznie, płakałem, nie chciałem, ale jak już postawiliśmy żagle i ta łódka płynęła napędzana siłą żagli, wiedziałem już, że to jest to. Po powrocie miałem to cały czas w pamięci. I miałem szczęście trafić na człowieka, mojego nauczyciela wuefu w jedynce, pana Ryszarda Michalskiego, który założył szkolne kółko żeglarskie. Jeździliśmy na biwaki do Gródka Krajeńskiego – tam był kolejny etap żaglarstwa i kontaktu z całą kulturą okołożeglarską. A potem pojawił się Uczniowski Klub Żeglarski Wodniak w Pile. Tu już złapaliśmy z kolegami bakcyla. Po lekcjach prawie codziennie rzucaliśmy plecaki, na rower, nad zalew. Tam na początku był tylko jeden mały kontenerek, w którym były zgromadzone łódki. Nawet nie chodziło o to, żeby popływać, ale coś porobić przy łódkach, poszlifować kadłuby i tak dalej. Pływanie było nagrodą. Potem ta baza się rozbudowała. A potem zaczęły się obozy żeglarskie, regaty, potem morze i tak jakoś to się…
Nad Zalewem Koszyckim można cię jeszcze spotkać?
Niestety rzadziej. Byłem w święta, bo spadł piękny śnieg i pojechałem z sentymentu zobaczyć jak tam klub. Rzadziej jeśli chodzi o wodę, ale mam tam znajomych. Z obecnym prezesem klubu – Bogdanem Fiedorowiczem – byliśmy kiedyś na świetnym rejsie na Mazurach. Jest tam też Krzychu Sobociński z którym robiliśmy dużo takich technicznych prac na przystani. I wspomniany Ryszard Michalski odpowiada za szkolenie. Nasze drogi czasem krzyżują się gdzieś na wodzie. No i mam zapewnienie, że zaproszenie do klubu mam cały czas otwarte, i że gdybym chciał popływać – mogę przyjechać, co mnie bardzo cieszy.
To pewnie spotkamy się latem. Zanim skończymy, muszę cię zapytać o jeszcze jedną rzecz. Jak dotarłeś do zdjęcia z katastrofy na dworcu w Pile w 1988 roku?
Pomogły zdecydowanie moje osobiste kontakty. Szukałem informacji na temat katastrofy eszelonu. Pamiętam, że zgłosiłem ten temat w centrali radia w Krakowie, gdzie jest redakcja Faktów. Napisałem, że jest rocznica tej katastrofy. A moi koledzy z Krakowa zaciekawili się: „Ale jak? Katastrofa w Pile? Nic nie wiemy, nie mamy pojęcia, że takie zdarzenie miało miejsce.”. I to mnie zainspirowało, że może warto opowiedzieć tę historię w ogólnopolskim medium.
I opowiedziałeś ją w dość długim reportażu.
To była pierwsza część, po której zgłosiły się do mnie rodziny ofiar i jeden człowiek, który jechał w tym pociągu. To był sygnał, żeby robić drugą część. A przed pierwszą częścią było sporo dłubania: szukania archiwalnych artykułów, dużo telefonów do – tak naprawdę – znajomych moich rodziców, bo to ich pokolenie. Dzięki tym kontaktom udało się dotrzeć na przykład do pana prokuratora Foreckiego, który był na miejscu, do pani Wiesławy Pinkowskiej, która relacjonowała to zdarzenie. I tak te historie się zazębiały, że dzięki tym kontaktom dotarłem też do tego jedynego zdjęcia. I taki też tytuł nadałem temu reportażowi: „Jedyne zdjęcie”. Cudem zachowane. Opatrzność czuwała, bo udało się je ocalić od zapomnienia. Jak dotarłem do autora tego zdjęcia, usłyszałem, że miał je właśnie wyrzucać na śmieci, bo robił porządki w papierach i stwierdził, że już nikomu do niczego się nie przyda. Mam to zdjęcie – zostało mi podarowane. I rzeczywiście – historia taka, że mam ciarki jak o tym mówię. I archiwa – teraz w Międzyzdrojach, bo okazuje się, że do Archiwum Państwowego w Międzyzdrojach zostały przeniesione dokumenty kolejowe ze Szczecina, mówiące o tej katastrofie. A właściwie ich brak. W miejscach, gdzie na przykład w Dzienniku Wypadków Kolejowych, był tego dnia wpis ołówkiem – został on wymazany. Dużo niewiadomych. Tak naprawdę tę historię najciekawiej opisała Służba Bezpieczeństwa. Prowadziła swoją sprawę pod kryptonimem „Torowisko”, która polegała na działaniach operacyjnych, na docieraniu do ludzi – wiemy jak działała Służba Bezpieczeństwa. W tych raportach jest najwięcej informacji na temat tego, co wydarzyło się wtedy na dworcu. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi co było przyczyną, choć sprawa „Torowisko” miała odpowiedzieć na to pytanie.
Widzisz w Pile, w regionie, jeszcze dużo tematów do opowiedzenia?
Zdecydowanie. Teraz jestem w Pile przy okazji cyklu materiałów o Powstaniu Wielkopolskim. To są bardzo ciekawe karty historii: Budzyń, Chodzież, to co działo się tam na początku roku 1919. Ale Piła – oczywiście. W wakacje zrobiłem fajny cykl i myślę, że do niego wrócę – to jest przez wielu Polaków nieodkryty region pod kątem rekreacji na świeżym powietrzu: kajaki, jeziora, lasy, rowery.
Pamiętam, że w RMFie mieliście weekend nad Bytyniem.
Był też weekend nad Bytyniem. Marzy mi się opowiedzenie o walorach turystycznych, zachęcenie ludzi do odwiedzenia tej części kraju.
To do usłyszenia. Bardzo dziękuję ci za rozmowę.
Dziękuję bardzo. Do usłyszenia.
Najnowsze komentarze