Co zrobiłbyś, spodziewając się, że za miesiąc, góra dwa, może wybuchnąć wojna? Latem 1939 Polacy przeczuwali, że coś wisi w powietrzu, ale starali się żyć normalnie na tyle, na ile się dało. Marcin Zaborski prześledził ostatnie miesiące tej „normalności” i zbudował obraz Polski i Polaków w ostatnich tygodniach przed wybuchem wojny – również na Krajnie. Rozmawialiśmy też o latach spędzonych w Pile, o Radiu 100 i o wnikaniu w Warszawę.
Rozmowa ukazała się w 6. numerze Magazynu67 (wrzesień – październik 2019).
Rozmawiał: Marcin Maziarz
Zdjęcia: Tomasz Pierzgalski
Zdjęcia archiwalne pochodzą z materiałów prasowych
Zamów do domu drukowany Magazyn67 z tą rozmową:
- Napisz na adres sklep@magazyn67.pl (imię i nazwisko, adres wysyłkowy)
- Koszt zamówienia: 7,99 zł z wysyłką w Polsce, 17,99 zł z wysyłką za granicę
W twojej sylwetce na stronie radia, w pierwszym zdaniu można przeczytać, że wolisz zadawać pytania, niż na nie odpowiadać. Jak się czujesz po tej stronie mikrofonu?
Rozumiem, że możemy się zamienić? Co słychać?

Dziękuję, bardzo dobrze. Lato’39: skąd pomysł, żeby zająć się czasem bezpośrednio poprzedzającym wybuch wojny?
Z rozmowy i z marzenia. Z marzenia o tym, żeby poczuć, usłyszeć i dowiedzieć się jak wyglądało tamto lato. Co robili ludzie, którzy żyli w świadomości nadciągającej burzy. Chyba że tej świadomości nie mieli.
A mieli ją?
To właśnie chciałem sprawdzić. Wielu z nich na pewno miało tę świadomość. Ci, którzy czytali gazety ukazujące się w lipcu i sierpniu trzydziestego dziewiątego roku, ale też wcześniej, wiedzieli co się może wydarzyć. Sytuacja międzynarodowa była taka, a nie inna. Ale z drugiej strony robili wiele, żeby tę świadomość od siebie odsunąć. Żyli tak, jakby nic nie miało się stać. Gazety, do których sięgali, w zasadzie też im o tym mówiły: owszem, jest ktoś taki jak Hitler, owszem, jest szalony, ale mimo tego szaleństwa, na pewno do nas nie przyjdzie. Słyszał przecież o „słynnych polskich drogach”, na których wojsko ugrzęźnie, jeśli tylko spadnie trochę deszczu. A nawet jeśli niemiecka armia jakimś cudem nimi przejedzie, to potopi się gdzieś w poleskich bagnach. Ale oczywiście ta świadomość jest różna w różnych momentach tamtego lata. Inna jest w czerwcu, trochę inna w lipcu, a jeszcze inna w sierpniu, kiedy ludzie na ulicach przygotowują się do czarnego scenariusza: na przykład kopią rowy przeciwlotnicze. Robią zapasy: żywnościowe i medyczne, bo trzeba się zabezpieczyć – tak na wszelki wypadek. Mówili, że jeśli nawet wojna wybuchnie, na pewno szybko się skończy. Szybko sobie z nią poradzimy.
Ludzie wierzyli, że polskie wojsko może sobie poradzić z armią Hitlera?
Oczywiście, że wierzyli, bo czytali w gazetach, że mamy wspaniałą armię.

Czyli propaganda?
Czytali w gazetach, że europejscy dowódcy i generałowie chwalą polskie wojsko za to jak jest wspaniałe: wspaniale wyszkolone, doskonale przygotowane i świetnie uzbrojone. Ludzie wierzyli w to, że armia jest wspaniała z wielu różnych powodów. Mieliśmy mnóstwo młodych ludzi, więcej niż w innych europejskich krajach – co podkreślały gazety. Pisały, że młode polskie społeczeństwo jest przygotowane także do służby wojskowej.
Nawet jeżeli nie było dla niego broni?
I butów… Ale społeczeństwo dbało o tę broń. Wielu Polaków brało udział w zbiórce na Fundusz Obrony Narodowej. Oddawali to, co mieli, żeby wesprzeć dozbrajanie naszego wojska. Przekazywali na ten cel obrączki, pierścionki, sztućce, papierośnice, korale, kolczyki, akcje i obligacje, albo po prostu pieniądze. Organizowali zbiórki przy przeróżnych okazjach – na imieninach u pani Heleny, rezygnując z kupowania kwiatów albo w pracy, oddając część zysku czy dziennego utargu. Zbierali pieniądze na samolot, karabin albo inną broń. Robiły to małe dzieci w szkołach. Robili to ludzie na wsi. Co więcej, nawoływali siebie nawzajem. W gazetach natrafiłem na ogłoszenia, które to potwierdzają. Ktoś pisał, że przekazał na FON obrączkę i złoty pierścionek. Ktoś inny z kolei informował, że co prawda nie ma ani złota, ani srebra, ale ofiaruje pięć złotych na sprzęt dla armii. Jednocześnie autorzy tych ogłoszeń wzywali innych do podobnych gestów. Wymieniali konkretne osoby – z imienia i nazwiska. Tworzyli „łańcuszek” zbierających na Fundusz Obrony Narodowej. Choć nie mieli mediów społecznościowych, organizowali swego rodzaju „challenge”. Okazuje się, że to wcale nie taki znów nowy pomysł.
Prasa brała w tym wszystkim czynny udział, pokazując efekty zbiórki i nawołując do jej kontynuowania. To zresztą jeden z wielu paradoksów tamtego czasu. Z jednej strony mówiono, że mamy wspaniałe, świetnie przygotowane, przeszkolone i dobrze uzbrojone wojsko, a z drugiej strony – zbierano pieniądze na to uzbrojenie. Takie właśnie było tamto lato, pełne niejednoznaczności.

No dobrze, ale to jednak było lato. Ludzie żyli nie tylko dozbrajaniem polskiego żołnierza, ale także wyjeżdżali na wakacje…
Pewnie że wyjeżdżali. W gazetach pisano, że przez najbliższe tygodnie pewnie nic się nie wydarzy, więc Polacy jechali na wakacje, na przykład nad morze. Prasa przekonywała, że robili to nie tylko dlatego, żeby odpocząć, żeby się opalać, żeby się kąpać. Jechali nad Bałtyk także po to, żeby zamanifestować. W patriotycznym zrywie chcieli pokazać, że to jest nasze polskie morze i innym od niego wara! Jechali tam tłumnie z różnych stron kraju, żeby przypominać, że Gdańsk – choć aktualnie jest Wolnym Miastem – jest polski, tak jak polska jest Gdynia. Zresztą wielu odwiedzało ją jeszcze w czerwcu, gdy odbywały się tam centralne obchody Dni Morza, organizowane także w innych miastach. Jechali tam po to, żeby ślubować, że będą bronić polskiej granicy morskiej. Mówili, że będą strzec tego, co jest polską wartością.
Ale Polacy jechali nie tylko nad morze. Wybierali się do wielu różnych miejscowości. Na przykład do Augustowa, który wtedy zaczynał się naprawdę rozwijać, bo powstały tam nowe hotele. Jechali do Druskiennik, które dziś są uroczym litewskim uzdrowiskiem. Podróżowali do Inowrocławia i nad Świteź. Ale jechali także do sanatoriów – na przykład do Ciechocinka, Muszyny, Krynicy i Konstancina. Nie tylko po to, żeby reperować zdrowie. Jedni jechali tam ratować swoje serca, inni chcieli te serca napełnić miłością. Od rana korzystali z leczenia, a popołudniami flirtowali, zakochiwali się i rozkochiwali się w sobie. Po prostu korzystali z uroków sanatoryjnego życia. Czy wiele się od tamtego czasu zmieniło? I czy jesteśmy bardzo różni od tamtych kuracjuszy?
Które nadmorskie kurorty były wtedy modne?
Gdynia była bardzo popularna. Poza tym Jastarnia, Jurata, Jastrzębia Góra, Hel, Chałupy, Władysławowo… Natomiast nie-modnym kurortem były Sopoty.
Z czego to wynikało?
Były częścią Wolnego Miasta Gdańsk. Nie wybierano się więc tam, żeby nie wspierać niemieckich pensjonatów, cukierni i restauracji… Skoro obok mamy polską Gdynię – do Sopotów jeździć nie będziemy!
Sopoty to ówczesna forma językowa?
Tak się wtedy mówiło. Choć nazwa Sopot też się pojawia. Od początku lata było tam pustawo. A na początku sierpnia niemieccy kuracjusze stamtąd po prostu uciekli. Przestraszyli się wojny, ponieważ na wodzie odbywały się ćwiczenia artyleryjskie. Kiedy wybuchły strzały, letnicy szybko się spakowali, pojechali na dworzec i w popłochu kupowali bilety. Nie pomogły wyjaśnienia, że nic się nie dzieje i że wszystko jest w porządku.

Co się wtedy robiło nad morzem? Ówczesny wypoczynek bardzo różnił się od tego, co na plaży robimy dziś?
Nie, bo co można robić nad morzem? Opalano się. Grano w karty.
Ale nie było bud z cymbergajem i plastikową tandetą.
Był za to na przykład biały miś, który stał się bohaterem wielu zdjęć przywiezionych wtedy z wakacji.
Nie w Zakopanem?
Nie. Promenował po uliczkach Wisły i chętnie się z nim fotografowano. Aż tak bardzo się więc nie zmieniliśmy. Minęło tylko osiemdziesiąt lat, więc tamte kurorty nie były aż tak egzotyczne, gdy porównamy je z dzisiejszymi. Inna była w nich pewnie muzyka. Słuchano na przykład orkiestr zdrojowych, pojawiały się też gwiazdy teatru i estrady. Po Polsce jeździł Kiepura, który dawał koncerty i zbierał pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej. Poza tym – lato jak każde inne: Polacy zwiedzali, opalali się, pływali statkami gdzieś między Gdynią a Władysławowem.
Jak długo pracowałeś nad „Latem’39”?
Pierwsza myśl pojawiła się mniej więcej dwa lata temu w rozmowie z moją wspaniałą wydawczynią Iwoną Zabielską-Stadnik. Zaraziła mnie tym pomysłem i zainspirowała do napisania książki. Potem zacząłem się zastanawiać, jak można by to lato opisać i w jaki sposób je poczuć. Tak pojawił się pomysł, żeby sięgnąć do gazet, które się wówczas ukazywały: do dzienników, magazynów i miesięczników. Chciałem upleść pajęczynę zachwytów i rozczarowań, zdziwień i zaskoczeń, które z tamtym czasem się wiążą. Prasa jest doskonałym źródłem informacji o tamtym czasie. Nie tylko opisuje wydarzenia, ale pozwala też odtworzyć emocje, które im towarzyszyły. Kiedy zaczynamy te gazety czytać i analizować, tworzą bogatą mozaikę rzeczywistości, która z jednej strony zaskakuje, z drugiej zadziwia, z trzeciej zachwyca, a z czwartej wreszcie troszkę przeraża. Bo gdy uświadomimy sobie, co robili ludzie latem trzydziestego dziewiątego roku, to pewnie wielu z nas złapie się za głowę: jak można w tak trudnym czasie, w tak newralgicznym momencie, kiedy na niebie zbierają się ciemne chmury, zajmować się tak przyziemnymi sprawami? Przecież ci ludzie organizowali konkursy na najładniej ukwiecony balkon albo na najpiękniejszy ogródek. Zapraszali na Ogólnopolskie Zawody Zręcznościowe Pracowników Gastronomii w Gdyni, gdzie kelnerzy ścigali się z tacami w rękach i sprawdzali, kto wyleje przy okazji najmniej piwa i wody. Polacy w trzydziestym dziewiątym roku organizowali w Warszawie nielegalne nocne wyścigi samochodów nie do końca trzeźwych kierowców…

Czyli wiele się nie zmieniło.
Nie. Poza tym trwała w najlepsze akcja parkanowa. Władze Warszawy, ale też wielu innych miast, zarządziły rozebranie płotów, które szczelnie otaczały budynki. Chodziło o to, żeby podwórka były przewiewne i żeby było bardziej estetycznie i zielono.
Już wtedy walczyli z zamkniętymi osiedlami?
Najwyraźniej. Tylko że robili to w momencie, który wydaje nam się teraz cokolwiek mało adekwatny.
Tylko widzisz, ludzie nie mieli pewności, że wybuchnie wojna. Gdybyś wiedział, że się potkniesz i przewrócisz, to byś nie wstał.
Oczywiście. I to właśnie chciałem powiedzieć. My też dzisiaj nie wiemy, co byśmy zrobili, żyjąc w takim momencie. Spakowalibyśmy się i siedzieli z walizką, czekając na sygnał, że to już?
Ale to też bez sensu.
A właśnie. Byli też tacy, którzy być może chcieli jak najdalej odepchnąć od siebie myśl o wojnie, więc próbowali żyć – na przekór – jeszcze mocniej niż wcześniej. Stąd ten tytuł: „Jeszcze żyjemy”. Bo czas lipca i sierpnia trzydziestego dziewiątego roku jest niesamowitym przykładem siły życia. Wiemy, że nadciągają czarne chmury. Być może uda się je rozproszyć, choć nie mamy pewności. Wiemy, że coś przyjdzie… Przyjdzie? Nie przyjdzie? Wybuchnie? Nie wybuchnie? Mimo, że wiemy, robimy wszystko, żeby ta wiedza nie zatruła nam życia. Więc żyjemy tak jak umiemy, tak jak chcemy, jak lubimy. To oczywiście nie znaczy, że nie przygotowujemy się na różne ewentualności, że nie robimy zapasów, nie tworzymy różnych planów na wypadek złego. Ale tego życia w tamtym czasie jest mnóstwo i ono wcale nie jest czarno-białe jak zdjęcia sprzed osiemdziesięciu lat.

Którego dnia kończy się twoja opowieść?
31 sierpnia.
Jak wyglądał zwykły dzień przed wybuchem wojny? Taki na ulicy…
Jest już nerwowy, choć mimo wszystko jest nadzieja. Bo przecież może trochę się chmurzy, ale przecież – jeszcze żyjemy…
Próbowałeś policzyć ile gazet przejrzałeś?
Ile przejrzałem – nie policzę, natomiast w książce wykorzystanych jest dwadzieścia pięć tytułów. To są dzienniki, magazyny, miesięczniki, ale także magazyny literackie, które pozwalają spojrzeć na tamten czas nie tylko prozą życia, ale też poezją. W książce wykorzystuję wiersze, które Polacy mieli szansę przeczytać w lipcu i sierpniu trzydziestego dziewiątego roku, bo drukowały je wtedy polskie gazety. Zakładamy, że poeci widzą więcej, czują więcej i wiedzą więcej…
Tak było faktycznie?
Kiedy zaczyna się czytać tamte wiersze, to rzeczywiście widać, jak wrażliwość poety może być jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Poeci dużo widzieli. Dużo więcej niż inni. Wiersze, które przywołuję w książce, pokazują zderzenie światów. Z jednej strony jest nadzieja, a z drugiej – przerażenie, groza. Radość życia kontra dramat i obawa przed kresem. Obok wierszy przenikniętych melancholią i refleksją, mamy tu też jednak wiersze, które budują postawy obywatelskie, wzmacniają uczucia patriotyczne albo nawet zagrzewają do obrony Ojczyzny. Są i takie, które wzywają wręcz wroga, żeby już przyszedł. Nie ma przecież sensu odsuwać momentu, w którym Polacy powtórzą Grunwald i rozprawią się z germańskim najeźdźcą.
Prasę regionalną z naszego regionu również zdarzyło ci się przeglądać?
Przeglądać i cytować. Na przykład „Głos Krajny”. Między innymi dzięki tej gazecie udało mi się dotrzeć do wydarzeń z naszego regionu. Były też tytuły z Poznania czy Bydgoszczy, w których przewijały się wątki dotyczące naszych okolic. Piszę chociażby o ziemi złotowskiej, a to rzeczywiście był trudny region. Trudny dla mieszkających tam Polaków, którzy doświadczali wielu szykan i prześladowań. Zmagali się z konfiskatą budynków i bardzo brutalnym traktowaniem. Ale też w tych stronach widziano uciekających z Rzeszy – i Polaków, i Niemców, którzy prosili o pomoc.

Lokalna prasa u nas różniła się jakoś od prasy w innych regionach Polski? To było ówczesne pogranicze.
Gazetom w tej części Polski bliżej było do Gdańska, więc często donosiły o tym, co dzieje się w Wolnym Mieście, które z dnia na dzień miało coraz mniej wspólnego z wolnością. Gdańsk stawał się warownym obozem, w którym prześladowano i szykanowano polskich mieszkańców. Ulicami maszerowały brunatne bojówki. Do miasta przypływało coraz więcej wojskowego sprzętu i uzbrojenia. Docierało też coraz więcej niemieckich „turystów”, to znaczy żołnierzy.
Coś szczególnie uderzyło cię w tamtej prasie?
Tych uderzeń jest oczywiście więcej, ale… Historia młodego chłopaka – Antoniego, który został brutalnie potraktowany przez kolegów. Siedmiolatek padł ofiarą samosądu dokonanego przez rówieśników. Wszystko działo się na wsi, w miejscu, gdzie „Bóg jest wysoko, a car daleko”. Na pastwisku grupa wyrostków, w ramach zabijania nudy, rzucała kamieniami w krowę. Widząc to, ich młodszy kolega postanowił interweniować i powiedział o wszystkim dorosłym. Koledzy odebrali to jako zdradę i postanowili ją rozliczyć. Rozprawili się z Antkiem w sposób, jakiego w zasadzie nie powinien przeżyć: włożyli go do worka, okładali kijami i powiesili na drzewie. Chłopca uratowało tylko to, że przechodził tamtędy ktoś dorosły.
Uderzające jest też to, jak wielu ludzi w tamtym czasie nie chciało już żyć i jak wielu odbierało sobie życie. Nierzadko robili to w sposób bardzo teatralny, egzaltowany. Nie wystarczyło skoczyć z Mostu Kierbedzia w Warszawie. Trzeba się było do tego odpowiednio przygotować: obłożyć ciało jakimś ciężkim żelastwem, żeby zapewnić sobie skuteczność tego ostatniego skoku w życiu. Zaskoczyło mnie to, jak często gazety opisywały mniej lub bardziej spektakularne przypadki takich samobójstw. Jak wielu Polaków wówczas postanowiło odejść wcześniej, skądinąd ratując się przed tym, co wydarzy się za chwilę.

Jesteś przekonany, że ówczesnej prasie możesz wierzyć? Sam piszesz we wstępie, że odniesienia dotyczące społeczności żydowskiej budzą twój sprzeciw. Nie da się już sprawdzić jak było naprawdę.
A czy dzisiejszym gazetom można wierzyć? Ktoś powie, że każda z nich ma swoją prawdę i – jak wiadomo – prawda wcale nie leży pośrodku, tylko tam, gdzie leży. Książka „Lato’39. Jeszcze żyjemy” nie powstała po to, żeby to rozstrzygać. Miała być raczej próbą zrekonstruowania tamtego świata, naszkicowania go, a potem zrozumienia. Tamte gazety tworzyły świat wyobrażeń Polaków żyjących tuż przed wojną. I do ich wyobraźni próbowałem się odwołać.
Kolejne będzie „Lato’45”?
Jeśli powiem, że tak, to za chwilę ktoś mnie ubiegnie i napisze taką książkę.
A nie kusi cię to?
Oczywiście, że lato czterdziestego piątego jest równie kuszące jak lato trzydziestego dziewiątego. Hmm…
Wiesz, ja mogę napisać taką książkę co najwyżej z lokalnej perspektywy.
Napisz! Myślę, że takich książek może powstać mnóstwo. Tak jak może powstać jeszcze wiele książek o lecie trzydziestego dziewiątego, bo nie sposób opisać ten świat w sposób wyczerpujący. Chociażby te lokalne perspektywy są przecież różne. Tu opisuję Wilno, Lwów, Katowice, Poznań, Gdańsk i wiele innych miejscowości, ale mam pełną świadomość, że w każdej z nich ten świat był inny. Gdyby skupić się na jednym tylko mieście, ta historia wyglądałaby zupełnie inaczej niż przy próbie opisania tego świata w szerszym kontekście. Może więc ty napiszesz książkę „Lato’45. Piła”, a ja pomyślę o lecie czterdziestego piątego w jakimś innym mieście?
A propos miast: wspomniałeś Poznań, przypominam sobie jeszcze Berlin. To nadal twoje dwie wielkie miłości?
Poznań – zawsze. Berlin – nieustająco. Ostatnio dołączyła do tej listy Gdynia. Absolutnie kolejna miłość, jeżeli chodzi o miasta. Gdybym miał dzisiaj się przeprowadzać, to pewnie właśnie do Gdyni. Zresztą do Piły z Gdyni trochę bliżej niż z Warszawy.
Zdecydowanie. A dlaczego właśnie te trzy miasta?
Poznań – może dlatego, że mam wielkopolską duszę. Poza tym mam tam mnóstwo przyjaciół, którzy wyjechali z Piły. Często bywałem Poznaniu w czasach studenckich, więc mam mnóstwo dobrych emocji związanych z tym miastem, do którego wróciłem także jako wykładowca akademicki. Berlin z kolei to miejsce z niesamowitą energią. Otwarte i tętniące wciąż życiem. Przekonałem się o tym kiedyś w czasie krótkiego stypendium naukowego na studiach doktoranckich. W moim akademiku – w kilkunastu pokojach mieszkali studenci z kilkunastu krajów. A Gdynia? To kolejne miasto, w którym widzę otwarcie na świat. Pewnie dzięki morskiemu oddechowi daje niezwykłą perspektywę myślenia.

Ale jest więcej miast nad morzem…
Tylko nie w każdym jest Kamienna Góra!
A Warszawa?
Warszawa jest wspaniałym miastem. Uświadomiłem sobie niedawno, że mieszkam tu dłużej niż mieszkałem w Pile, więc trochę czasu minęło. Mam poczucie, że Warszawa jest miastem, które przyjmuje wszystkich. Można do niego po prostu przyjechać i już zostać. Wydaje mi się, że jeśli tylko masz na siebie pomysł – możesz wspaniale się tu odnaleźć.
A co o Pile?
Co tu dużo mówić? Piła to jest miasto mojego dzieciństwa i młodości. Kiedy tu dzisiaj przyjeżdżam i spotykam się z przyjaciółmi, zastanawiam się, czy nie czas już wrócić na dłużej… Ale na razie delektuję się zacierkową zupą mleczną, najlepszymi na świecie racuchami i knedlami ze śliwką. To wszystko serwuje mój tata. Wspominam pyszne ciasto drożdżowe z kruszonką, które prawie w każdą sobotę piekła nam mama i uśmiecham się do tamtych wspomnień.
A Szczecinek?
W Szczecinku się urodziłem. Niewiele pamiętam. Piłę pamiętam zdecydowanie lepiej, bo miałem zaledwie kilka lat, kiedy tu przyjechaliśmy. I to był wspaniały czas. Czas pachnący lipą kwitnącą za oknem mojego pokoju, czas bardzo zielony, czas wędrówek na „bagna” w rejonie ulicy Okrzei, których dziś już nie ma.
Co robiłeś na bagnach?
Nie mogę powiedzieć, bo jak się tata dowie… Nie będzie dobrze. Mnie tam nie było.
Muszę cię zapytać o radio. Miałeś przygodę z telewizją. Na papierze też można cię czytać… Już widzę, że reagujesz alergicznie, ale spróbuję: dlaczego radio?
Jedni lubią lody truskawkowe, inni – waniliowe, a jeszcze inni – czekoladowe. Podobnie: ktoś może zakochać się w telewizji, ktoś może zakochać się w prasie, a ktoś może zakochać się w radiu. Ja rzeczywiście rozkochałem się w radiu, bo ono – moim zdaniem – daje wyjątkowy rodzaj relacji między dziennikarzem i odbiorcą. To jest relacja dużo bardziej intymna niż w przypadku telewizji, choćby dlatego, że – przynajmniej do pewnego czasu – nie było nas widać. Dziś jest trochę inaczej i radio po trosze stało się też telewizją – za sprawą internetu widać nas każdego dnia. Ale doświadczyłem wielu niesamowitych emocji ze strony słuchaczy, którzy – pewnie też ze względu na miejsce, w którym to się działo przez wiele lat (to była radiowa Trójka) – są bardzo blisko dziennikarzy. Mówią o tym, co im się podoba, ale też, co ich drażni. Chwalą, ganią, krytykują. A to wszystko jest potrzebne. Myślę, że taka relacja możliwa jest tylko w radiu. Tu jest bliżej i bardziej intymnie. Dystans jest skrócony. Radio jest też medium dużo bardziej wymagającym. Kiedy pytam studentów, co – ich zdaniem – jest najważniejsze w radiu, najczęściej odpowiadają, że dźwięk, głos, muzyka. Wtedy przekonuję ich, że najważniejszy w radiu jest obraz. Trochę się dziwią, ale kiedy zaczynamy rozmawiać i ustalamy, że obraz jest budowany za pomocą dźwięku, głosu czy muzyki, to rzeczywiście się z tym zgadzają. Obraz dużo trudniej jest uzyskać w radiu niż w telewizji. Trzeba go zbudować za pomocą różnych narzędzi i środków, i trzeba dużo bardziej się postarać, żeby ten obraz wywołać. Być może właśnie to wyzwanie bardziej przekonuje mnie do radia. Choć od telewizji też już nie uciekam.
Twoja pierwsza radiowa przygoda to nie Trójka, a Radio 100.
To był czas, kiedy wybierałem się na studia do Warszawy i wymyśliłem sobie, że zanim tam pojadę, spróbuję poznać radio, tutaj, w Pile. Działało wtedy Radio 100. Poznałem tam wspa-nia-łych ludzi. Fantastycznych. Między innymi Beatę i Grzegorza Kubiaków, którym się kłaniam. Kocham ich miłością pierwszą i niezmienną, mimo że widzimy się już teraz rzadko. Pokazali mi radio jako miejsce magiczne, wyjątkowe, w którym można się bawić, w którym można się przyjaźnić i w którym codziennie można się uśmiechać.

Setka to była chyba bardziej społeczność niż miejsce pracy?
Tak, to byli wspaniali ludzie i do dzisiaj uśmiecham się do tamtego czasu. A poza tym magia takich małych stacji radiowych bierze się stąd, że każdy z dziennikarzy tam pracujących musi umieć wiele rzeczy. Czasem trzeba poprowadzić program, czasem napisać i przeczytać serwis informacyjny, a czasem poprowadzić listę przebojów. Ja oczywiście głównie się temu przyglądałem, uczyłem się i towarzyszyłem dziennikarzom, którzy wtedy pracowali w Radiu 100. Ale właśnie ta konieczność nauczenia się wielu różnych rzeczy sprawia, że potem dużo łatwiej jest odnaleźć się w medialnym świecie, w którym raczej zajmujemy się już konkretnym zadaniem dziennikarskim. Absolutnie więc: Beata, Grzegorz – kocham!
A wiesz, że dżingle z twoim głosem latały do ostatniego dnia Setki?
Nie, nie wiedziałem.
Prawie nie ma cię w mediach społecznościowych. Masz prywatny profil na Facebooku, na którym przed wydaniem książki byłeś aktywny bardzo rzadko. Fanpage’a nie masz. Jesteś na Twitterze, którego społeczność w Polsce jest dość specyficzna. Bronisz się przed mediami społecznościowymi?
To raczej nie kwestia obrony, ale walki. Walki o czas… W realnym świecie wciąż brakuje mi czasu na wiele planów. Czuję, że wciąż mam go za mało chociażby na spotkania z przyjaciółmi. Na razie więc chyba zostanę po tej stronie – choć czasem oczywiście zerkam na drugą stronę ekranu.
To wróćmy do początku: jak ci po tej stronie mikrofonu?
Przypomniałem sobie, że to ja miałem zadawać pytania. Inaczej miało to wyglądać… A poważnie mówiąc – nie czułem, żeby były dwie strony mikrofonu. Po prostu rozmawiamy. To lubię.

Marcin Zaborski
Rocznik 1979. Urodził się w Szczecinku, ale pierwsze miejsce zamieszkania, które dobrze pamięta, to Piła. Do Warszawy wyjechał na studia i tam już został. Zawodowo związał się z mediami. Przez 16 lat był głosem Trójki, a od 2016 przepytuje (głównie) polityków w RMF FM. I nie ma dla nich litości. Ma za to opinię zawsze świetnie przygotowanego. I bezstronnego: zadaje trudne pytania politykom bez względu na to, na której kanapie siedzą. Można go też czytać w Newsweek Psychologia, a w przeszłości – także oglądać w TVP Historia. Jest wykładowcą akademickim w Katedrze Dziennikarstwa Uniwersytetu
SWPS w Warszawie.
Zamów do domu drukowany Magazyn67 z tą rozmową:
- Napisz na adres sklep@magazyn67.pl (imię i nazwisko, adres wysyłkowy)
- Koszt zamówienia: 7,99 zł z wysyłką w Polsce, 17,99 zł z wysyłką za granicę
Polub Magazyn67:
[efb_likebox fanpage_url=”Magazyn67″ box_width=”700″ box_height=”” locale=”pl_PL” responsive=”1″ show_faces=”1″ show_stream=”0″ hide_cover=”0″ small_header=”0″ hide_cta=”0″ animate_effect=”fadeIn” ]
Najnowsze komentarze